Przebój w klasyce

Książeczka jest niewielka, a choć nowa, to na okładce szara, z czarno białym, matowym zdjęciem, na którym rozpoznajemy gospodarza, prowadzącego wóz  gospodarski, ciągniony przez dwie dorosłe krowy. Tylko najstarsi jeszcze pamiętają, że wraz z wybuchem tamtej wojny światowej, do wojska zabierano nie tylko mężczyzn, ale i konie, o regularnych formach ich poboru, będącego gospodarską stratą, opowiadają inne pamiętniki chłopskie z tamtego czasu. Poboru tego w mojej macierzystej wsi nie pamiętam, bo w 1939 roku jeszcze się nie urodziłem i mnie tam nie było, ale po 1945 już byłem i to dość długo, na przechowaniu u babci Agnieszki i pamiętam, jak jesienią oraliśmy, co prawda nie krowami, lecz wołami. Dwa sprzężone woły ciągnęły ciężki pług dwuskibowy, którym kierował za obie rękojeści wuj Kazimierz, a z przodu za powróz wiodący od obu wolich uzd prowadziłem cały zaprzęg ja, szczón, co prawda miastowy, ale dostały.

Książeczka, która te wspomnienia wywołuje nosi tytuł MY, Z SIEDLIKOWA ŚLĘKI, a napisała ją Marianna ze Ślęków Pilotowa, czyli mama Mariana Pilota. Początkowo myślałem, że napisała ją z poduszczenia syna, pisarza, którego utwory lubiła podczytywać, ale nie – napisała ją sama z siebie i to w ukryciu, a syn otrzymał ją w spadku i teraz godnie i pięknie spadek ten zrealizował. Opracowanie graficzne i skład tego ujmującego druku wykonał Stanisław Kulawiak, a wydała go Oficyna Kulawiak, Warszawa-Ostrzeszów 2022.

Jak jest napisana, najlepiej zacytować i to ten fragment, który wybrano na tylną okładkę:

Ojciec nasz, Walenty Ślęk, będąc kawalerem poszedł do wojska jako ochotnik i wysłali go do Chin.  Długo mieliśmy jego portret oprawiony w ramki jako chiński żołnierz. Ojciec znał język polski i niemiecki i chiński.

Po powrocie z wojny uczył robić krowy. Kupił wóz pług brony krymę radło. Mieliśmy zawsze dwie krowy. Jak zaczęłam paść w wieku 9-10 lat to mieliśmy czerwoną i bestrą, czerwona zaprzęgnięta z lewej strony dyszla, bestra z prawej. Z lewej strony była uwiązana do dyszla za szyję przodownica, która miała na rogach długi powróz albo łańcuch, którego koniec trzymał w jednej ręce ojciec, idący obok wozu z batem w jednej ręce. Tak długo póki krowy nie nauczyły się chodzić przy dyszlu, ciągnęły próżny wóz, a później ojciec po trochu kładł na pole trochę gnoju, z powrotem z pola co tam mama nakopała, ze dwa koszyki kartofli, kupę liści buraczanych dla świń. I tak pomału krowy nauczyły się chodzić w wozie i orać. Jak już umiały chodzić w pługu a ojciec orał zawsze około 2 godzin a potem puszczał je w dobra trawę albo w seradelę, to chętniej chodziły.

Ja całe dzieciństwo i młodość spędziłam z tymi krowami i też lubiłam orać i furmanić.

 Ja też lubiłem orać i furmanić, choć tylko wakacyjnie, ale myślę, że nie jedynie dlatego te Wspomnienia rodzinne mnie wzruszają. A żal mi, że tak są zwięzłe, dużo za krótkie.

Wchodzą przebojem do klasyki polskiego pamiętnikarstwa chłopskiego, a nie jest to klasyka uboga, choć ciągle niedoczytana.

PS. Bestra to pstra, łaciata, zob. Marian Pilot, Słownik dawnej gwary siedlikowskiej. Oficyna Wydawnicza Kulawiak, Ostrzeszów bd. Str. 12.