***

Choć wiele nauczyłem się z książek Barbary Skargi o pozytywizmie filozoficznym, zwłaszcza wtedy, kiedy pracowałem nad Brzozowskim, spośród jej esejów najbardziej lubię ten o portrecie1. Bez zwodniczego kołowania stawia mnie autorka wprost przed podstawowym pytaniem współczesnej humanistyki, przywołując zresztą jego klasyczne, filozoficzne antecedencje (Platona, Dunsa Szkota, Leibniza): czy w tym ujęciu (niech będzie malarskie lub literackie) on to jest on? Wiemy, że każde ujęcie jest w nieunikniony sposób zapośredniczone, przez widzenie osobowe, reguły stylowe, wyznaczniki medialne (słowo i obraz mają swoją specyfikę znaczeniotwórczą), i dość sprawnie potrafimy te zapośredniczenia analizować. Można by powiedzieć, że wszystkie prawie szkoły nowoczesnej humanistyki specjalizowały się w takich analizach, wytwarzając i szlifując narzędzia rozbioru. Czy jednak analizując te zapośredniczenia, rozbieramy (w dawnych podręcznikach poetyki „rozbiór wiersza” był tożsamy z jego analizą) je same tylko, czy też docieramy do czegoś, co zapośredniczeniem, więc przesłoną, już nie jest? Czy interpretacja ludzkiej wypowiedzi zdejmuje z niej kolejne zwoje kostiumowe i dociera do „rdzenia osoby”, jej „podstawowego jądra”, „prawdziwej sobości”? Tradycyjnie możliwe są dwie odpowiedzi – pierwsza zakłada, że ów „rdzeń”, „jądro”, „sobość” istnieją po prostu, a poprzez akcydentalne zasłony są tylko zakryte. Tę odpowiedź Barbara Skarga przerabia na przykładzie koncepcji Romana Ingardena i ją oddala. Jakoż Ingarden rzeczywiście był skłonny sądzić, że „sobość” jest nam dana w każdym indywiduum i nie podlega też przemianom czasu. Kto jednak tę „stodołę stodolił”, warto byłoby za poetą Leśmianem zapytać autora Sporu o istnienie świata, a także uczynił ją trwałą, na przekór czasowi? Odpowiedzi substancjalnej („jądro” jest substancją) przeciwstawia się odpowiedź relatywistyczna, spopularyzowana zwłaszcza przez modernistyczny iluzjonizm (jak nazywał ten relatywizm Brzozowski): nie ma żadnego rdzenia ani jądra, jest tylko wiązka relacji, które są szczególną konstelacją owych zapośredniczeń: socjalnych, płciowych, medialnych, etnicznych, proksemicznych etc. Miłosz z Gombrowiczem starli się w sporze o ten relatywizm i to poeta był w nim po stronie substancjalistycznej (jego zdaniem „sroczość” istnieje realnie), a prozaik po stronie relatywistycznej (jego zdaniem cebula nie ma rdzenia). Barbara Skarga wszystkie te dylematy ma w małym palcu i przeprowadza mnie pewną ręką między różnymi wersjami naiwnego substancjalizmu i wyrafinowanego relatywizmu. Pozostańmy, powiada, przy tej nadziei, że docieramy w naszym rozumieniu do czegoś więcej niż migotliwa wiązka relacji, ponieważ człowiek nie jest głuchym kamieniem, lecz istotą ekspresyjną i wychyla się ku mnie swoim intencjonalnym wyrazem, a nie tylko skrywa w zapośredniczeniach. Dodam nawet, że z mediacjami tymi każdy z nas sam się boryka, a nie tylko biernie im podlega. Po to, aby osiągnąć wyraz, który uzna za autentyczny i który innemu takiemu wyrazowi przedstawi. Relacje międzyludzkie, z kolei, pełne są owych zapośredniczeń, więc relatywistyczne instrumenty rozbioru stosują się do nich z powodzeniem, tym bardziej, że nie są to tylko relacje poznawcze, jak chcieli filozofowie absolutyzujący swoje wyabstrahowane dylematy. Relacje międzyludzkie są pełne, więc zmysłowe, emocjonalne i intelektualne zarazem, są też „czasujące”, to znaczy dynamicznie zmienne. To żywy człowiek splata się w nich czynnie z żywym człowiekiem, nie zaś abstrakcyjny podmiot poznający przeciwstawia urzeczowionemu przedmiotowi poznania. Zasłużonym darzymy uznaniem portrety malarskie i literackie i trudzimy się ich interpretacją, ale największym dziełem ludzkiej sztuki pojmowania jest spotkanie twarzą w twarz i wypełniające to spotkanie wzajemne zrozumienie.

Przypisy:

1 B. Skarga, Ślad i obecność, PWN, Warszawa 2002, s. 55-73.