Życiorys własny
12/09/2007
Urodziłem się 11 września 1940 roku w Tarnobrzegu, z ojca Antoniego Mencwela i matki Stanisławy, z domu Walkowiak. Ojciec mój był rzemieślnikiem (krawcem) i działaczem społecznym (przed wojną prezesem Koła Powstańców Wielkopolskich w Rawiczu), matka gospodynią domową, pochodzenia chłopskiego, z rozrośniętego w Wielkopolsce rodu. Temu pokrewieństwu zawdzięczam żywe dotąd związki ze wsią i kulturą chłopską. W grudniu 1939 roku rodzice moi zostali przez Niemców wysiedleni z Wielkopolski do tzw. Generalnej Guberni, gdzie się urodziłem i spędziłem lata wojennego dzieciństwa. Mama zmarła przy moim urodzeniu i to wpłynęło zasadniczo na całe moje dalsze życie. Opiekowały się mną początkowo dwie starsze siostry, Gertruda (1923-1991, nauczycielka) i Letosława (ur. 1924, również nauczycielka, wieloletnia dyrektorka szkoły i działaczka społeczna w Żarach, obecnie Honorowy Obywatel Miasta).
Ojciec ożenił się powtórnie i nie był to szczęśliwy związek, ale zaraz po wojnie wyjechaliśmy razem na Ziemie Zachodnie, do Jeleniej Góry, gdzie pierwsze lata były okresem wzlotu: okazały warsztat, sklep i mieszkanie oraz społeczne funkcje ojca (w szczytowej fazie był prezesem Okręgowego Związku Cechów) wydawały się to potwierdzać. Wszystko jednak dość szybko się załamało – w 1948 roku małżeństwo się rozpadło, warsztat pracy zniszczono domiarami, a trochę później ojca aresztowano i skazano pod fikcyjnymi zarzutami. Szczęśliwie opiekę nade mną objęła siostra Letosława, u niej w Żarach znalazłem dom i pomyślnie ukończyłem szkoły, najpierw podstawową, potem liceum. Uczniem byłem dobrym, w każdym razie dużo czytałem, lubiłem też ćwiczenia matematyczne, jako formę treningu umysłowego, ale w zachowaniach miałem liczne konflikty, skutkujące naganami i zawieszeniami. W konfliktach tych zapewne protest wobec autorytaryzmu ówczesnej szkoły splatał się z urazami rodzinnymi, jednak się nimi nie chlubię. W połowie lat pięćdziesiątych ojciec ułożył sobie ponownie życie, ale ja już do niego nie wróciłem i nasze dalsze kontakty były epizodyczne (zmarł 1984, w Jeleniej Górze i tam go pochowaliśmy).
W roku 1957 zdałem maturę (Liceum Ogólnokształcące w Żarach) i zdecydowałem się iść na studia do Warszawy. Miało to być pierwotnie dziennikarstwo, ponieważ jednak zamknięto je w tamtym roku, więc poszedłem na polonistykę. Kiedy zdawałem egzamin wstępny nie miałem jeszcze ukończonych lat siedemnastu i to, zdaje się, wzbudziło szczególną życzliwość komisji. Nie wiem właściwie, dlaczego zdecydowałem się jechać do Warszawy, a nie do Poznania (który był w naszym rodzinnym zasięgu) lub do Wrocławia (gdzie studiowała większość moich kolegów szkolnych). Motyw negatywny jest stosunkowo jasny – chciałem być daleko od ojcowskich widnokręgów; motyw pozytywny – jakiś skok do centrum – byłby wyraźny, gdyby chodziło o dziennikarstwo, a nie o polonistykę. I tak byłem zresztą pierwszym regularnym studentem w najszerzej pojętej rodzinie, zarówno ze strony ojca, jak i matki (siostra moja studiowała zaocznie). W dziennikarstwie zaczepiłem się dość szybko i już od końca 1958 roku zacząłem dorabiać piórem. Spowodował to po części kolejny konflikt – na pierwszym roku wyrzucono mnie dwukrotnie ze studium wojskowego i tylko młody wiek uchronił mnie przed poborem. Incydenty, jakie to spowodowały były kontynuacją ekscesów szkolnych, a represje zapewne uzasadnione. Muszę zaznaczyć, że Uniwersytet Warszawski tamtych lat popaździernikowych wydaje mi się jakąś oazą życzliwości, a wszystkie jego władze ostoją spolegliwości. Nawet ówczesny szef studium wojskowego odnosił się do mnie wyrozumiale. Powtarzałem pierwszy rok wojska, a mając dobre stopnie przedmiotowe mogłem wybierać sobie zajęcia uniwersyteckie i wtedy zacząłem chodzić na filozofię. Utraciłem jednak stypendium, rodzina nie mogła mnie utrzymać, więc musiałem pracować. Imałem się różnych zajęć, jak wszyscy inni w takiej sytuacji – korepetycji, remontów, pilnowania parkingów (było wtedy parę w całej Warszawie), zakładania odgromników itp. Jesienią 1958 roku, wprowadzony przez starszego kolegę z akademika, przystałem – to jest właściwe słowo – do redakcji tygodnika studenckiego „Od nowa”. Spełniałem tam najpierw różne funkcje pomocnicze (praca przy jednej z pierwszych ulicznych akcji reklamowych), a wkrótce zacząłem dość regularnie publikować (notki, reportaże, recenzje). Redakcja mieściła się na Ordynackiej, w siedzibie Zrzeszenia Studentów Polskich, spędziłem w niej kilka dobrych lat, poznając pisarzy i artystów (Stefan Bratkowski, Marian Grześczak, Zbigniew Makowski, Edward Żebrowski) i wspominam ją chętnie, także przekształconą w „itd” (którego byłem współzałożycielem). Ale nie jestem członkiem „Stowarzyszenia Ordynacka”.
Pisania moje się poszerzały i zanim jeszcze skończyłem studia już publikowałem we „Współczesności” (z którą byłem bliżej związany) i „Nowej Kulturze”, a potem także w „Twórczości” i „Dialogu”. Odchodziłem stopniowo od reportażu i skupiałem się na krytyce literackiej i publicystyce kulturalnej. Studiowałem też coraz bardziej poważnie, na polonistyce pod kierunkiem Stefana Żółkiewskiego, na filozofii spędziłem kilka intensywnych lat seminaryjnych (Bronisław Baczko, Leszek Kołakowski, Krzysztof Pomian). Magisterium zrobiłem na polonistyce (o „Ferdydurke” Gombrowicza), a kiedy prof. Żółkiewski zaproponował mi asystenturę stanąłem wobec poważnego wyboru: dziennikarstwo, z którego nadal się utrzymywałem, albo nauka. Nie wahałem się długo, porzuciłem na zawsze już redakcję „itd” i zostałem asystentem-doktorantem. Środowisko humanistyczne, w jakie wrastałem coraz mocniej, położone na skrzyżowaniu literaturoznawstwa i filozofii, w którym dojrzewały dwie ważne szkoły naukowe – „warszawska szkoła strukturalna” i „warszawska szkoła historii idei” – było zapewne jednym z najżywszych na kontynencie, a na pewno najlepszym w całym tzw. obozie. Uczestniczyłem w różnych formach jego aktywności, nie tylko w poszczególnych seminariach, także w dyskusjach publicznych, konferencjach i półprywatnych konwersatoriach. Jedno z takich konwersatoriów odbywało się w gabinecie Stefana Żółkiewskiego w siedzibie Polskiej Akademii Nauk (21 piętro Pałacu Kultury i Nauki) i skupiało grono wybrane. Byłem chyba najmłodszym, onieśmielonym jego uczestnikiem, ale rozumiałem, że jest to doborowy rewizjonistyczny think tank, zajęty projektami reformowania tego ustroju, który niezadługo miał zostać uznany za niereformowalny.
Równolegle rozwijały się też pisania – uprawianie krytyki i eseistyki literackiej, a także publicystyki kulturalnej splatało się korzystnie z przygotowywaniem humanistycznego doktoratu (mój ówczesny projekt dotyczył powieści modernistycznej, a nie Stanisława Brzozowskiego). Publikacje miałem coraz poważniejsze, niekiedy zyskiwały sobie one pewien rozgłos, a nawet uznanie, zacząłem więc przemyśliwać nad książkowym wydaniem ich wyboru (co było wtedy zwyczajem). Projekt taki przygotowałem w roku 1967 i na jego podstawie przyjęto mnie do ówczesnego Związku Literatów Polskich. Dziś nie ma to znaczenia, ale wtedy taka przynależność uchodziła za pisarską legitymizację. Debiutancka książeczka złożona w Państwowym Instytucie Wydawniczym czekała jednak na wydanie kilka lat i ukazała się dużo później (Sprawa sensu, PIW, Warszawa 1971). Było to spowodowane moim dwoistym, jeśli nie dwuznacznym udziałem w wydarzeniach marca 1968 roku.
W latach 1965-1968 przesuwałem się stopniowo ze środowiska kolegów z akademika i z Ordynackiej, w stronę tych grup studenckich (i asystenckich), wśród których autentyczne pasje intelektualne splatały się z polityczną kontestacją. Przesuwanie nie oznaczało zerwania, lecz rozdwojenie – nadal brałem udział w oficjalnym studenckim ruchu naukowym (organizowałem np. sympozja) i kulturalnym (np. Światowy Festiwal Teatrów Studenckich we Wrocławiu, 1966).1 Czas był, w pewnym sensie, schyłkowy – im dalej od października 1956 tym mocniej rozwiewały się związane z nim nadzieje. Jak zwykle w takim czasie mnożyły się różne „kółka” – dyskusyjne i działające. Spośród kółek działających najżywszym i najbardziej też widocznym, byli tak zwani komandosi, w których kręgu wkrótce się znalazłem. Inicjowałem też (wspólnie z Aleksandrem Smolarem) inne kółko dyskusyjne, które skupiło m. in. Tomasza Burka, Jana Grossa, Jakuba Karpińskiego, Marcina Króla, Waldemara Kuczyńskiego, Jadwigę Staniszkis i innych.2 Napięcia właściwe tej szczególnej sytuacji podlegały wzmocnieniu, a ja byłem rozdwojony między pogłębianiem wiedzy a doraźnym działaniem, między solidarnością moralną a identyfikacją polityczną, między akceptacją Polski Ludowej a jej kontestacją. Radykalizacja działań „komandosów” rozdwojenie to wzmacniała – brałem udział w akcjach solidarnościowych (petycje, protesty w sprawie „Dziadów”, współpraca z komitetami studenckimi w marcu 1968).3 Byłem jednak nastawiony głównie na minimalizowanie akcji bezpośrednio politycznych, widziałem przed sobą ciągle nie wyzyskane możliwości rozwoju naukowego i awansu społecznego. Po klęsce marcowej, bo w moim doświadczeniu była to klęska (rozbito środowisko uniwersyteckie, aresztowano moich kolegów, represje dotknęły setek przypadkowych uczestników wydarzeń) popadałem stopniowo w rozrachunkową obsesję. Narastaniu tej obsesji sprzyjało niewątpliwie osamotnienie (mieszkałem sam, w wynajętym pokoju a wokół mnie zrobiło się dość pusto) oraz to, że aresztowano mnie stosunkowo późno, bo dopiero w połowie czerwca 1968. Ledwie znosiłem już swoją wolność i zamknięcie przyjąłem z ulgą.
Byłem od razu zdecydowany zeznawać, gdyż w swojej rozrachunkowej obsesji uważałem, że może się to przyczynić do zmniejszenia strat. Śledztwo było już zresztą zaawansowane, a ja nie byłem ani rozważny, ani przezorny. Cokolwiek zresztą w nim powiedziałem, a powiedziałem za dużo (dopiero po paru miesiącach zrozumiałem, że każde słowo w tej sytuacji jest słowem za dużo), nikt po moich zeznaniach nie został aresztowany. Choć nadmiernie wymowny, trzymałem się więc jakoś dotychczasowego zakresu śledztwa i odmówiłem też jakiejkolwiek rozmowy o swoich profesorach. Gdyby nadzorcy represji natrafili wówczas na ślad owego konwersatorium Żółkiewskiego, zapewne stałoby się ono polityczną tarczą strzelniczą. Napisałem też zideologizowane oświadczenie „Sprawa komandosów”, które było stymulowane przez śledczych, ale napisałem je własnowolnie. Kiedy zwolniono mnie z aresztu (około 10 sierpnia), w ciągu paru dni pojąłem, że to ja ściągnąłem na siebie klęskę, z której być może się nie podźwignę. Odwołałem następnie na dwóch rozprawach (w grudniu 1968 i w styczniu 1969) zarówno zeznania, jak i oświadczenie.4 Odwołanie takie jest aktem prawnym i nie zmienia zasadniczo sytuacji moralnej. Byłem niewątpliwie winny w tej sprawie i czuję się winny nadal.5 Ale nie muszę ujawniać stanu mojego sumienia każdemu samozwańczemu sędziemu.
Na przełomie 1968 i 1969 roku znalazłem się w sytuacji, ostrożnie określając – ujemnej. Nie miałem z czego żyć – ówczesny rektor UW zapewnił prokuraturę, że „stosunek służbowy z Ob. (sic!) mgr Andrzejem Mencwelem nie będzie przedłużony”.6 Nie miałem gdzie mieszkać, bo nie stać mnie było na wynajmowanie pokoju. Straciłem dobre imię, co zawdzięczałem sam sobie, ale nie brakło też takich, którzy przypisywali mi najgorsze motywy. Pewnie bym się z tej zapaści nie wydobył, gdyby nie wola życia i świadomość długu, jaki miałem wobec siostry, która wiele dla mnie poświęciła. Pomogli mi też dobrzy ludzie, którzy nie tylko odnosili się do mnie ze zrozumieniem, ale ułatwiali mi przeżycie. Wszyscy podtrzymywali mnie na duchu, u niektórych po prostu przemieszkiwałem, wielu z nich załatwiało mi jakieś prace dorywcze – robiłem anonimowo indeksy, korekty, opracowania bibliograficzne. Chcę ich tutaj wymienić, bo w nurcie życia nie zawsze zdołałem należycie im podziękować, a niektórzy niestety odeszli już z tego świata: Jerzy Andrzejewski, Alina Brodzka, Henryk Hinz, Jarosław Iwaszkiewicz, Jerzy Niecikowski, Krzysztof Pomian, Ryszard Przybylski, Konstanty Puzyna, Krystyna i Tadeusz Sieroccy, Zofia Stefanowska, Stefan Treugutt, Andrzej Walicki, Andrzej i Maciej Wernerowie, Alina Witkowska, Stefan Żółkiewski. Wszyscy ci ludzie, a niektórzy tylko byli moimi przyjaciółmi, różnie oceniali mnie, moją sytuację i sytuację polityczną, lecz mi pomagali. Wziąłem od nich nie tylko tę pomoc, ale także lekcję człowieczeństwa, której staram się nie zapominać. Lekcja ta przekonała mnie również, że cechy osobowe nie są tożsame z afiliacją polityczną.
W połowie 1969 roku Józef Lenart, który był działaczem partyjnym i redaktorem „Współczesności”, lecz zachował do mnie słabość z wczesnych reporterskich czasów, zatrudnił mnie jako korektora. Irena Szymańska z „Czytelnika” zaproponowała mi przekład z francuskiego, a poszukując pomocy w nim (bo byłem słaby w języku) poznałem Anię Gettlich. Współpraca przerodziła się w związek trwały i w lipcu 1970 wzięliśmy ślub. Jej rodzice umożliwili nam zamieszkanie w swoim, częściowo sezonowym, podwarszawskim domu. Andrzej Wasilewski dał etat lektora w Państwowym Instytucie Wydawniczym, a potem wprowadził mnie do „Miesięcznika Literackiego”. Tymi drogami sytuacja moja, zarówno rodzinna, jak i społeczna powoli się układała. W roku 1971 urodził nam się syn Stanisław (drugi syn, Jan, dopiero w 1983), około 1973 wznowiłem pracę nad doktoratem i związki z uniwersytetem. Temat, można powiedzieć, narzucił mi się sam – był nim Stanisław Brzozowski i choć, poszukując właściwego ujęcia, kilkakroć zmieniałem redakcję pracy, to ostateczna wersja (Stanisław Brzozowski. Kształtowanie myśli krytycznej, Czytelnik, Warszawa 1976), nie tylko została obroniona, ale i przeszła próbę czasu. Była jakaś analogia pomiędzy sytuacją Brzozowskiego i moją, zaś badając „sprawę Brzozowskiego” rozumiałem lepiej sprawę swoją, ale książka cała nie była tworem ezopowym, lecz opracowaniem historycznym wielkiego pisarza i myśliciela.
W tymże 1976 roku miały miejsce jeszcze inne ważne wydarzenia w moim życiu – po pierwsze przyjąłem propozycję pracy w nowopowstałej Katedrze Kultury Polskiej na Wydziale Polonistyki UW i z nią związane jest moje życie aż do dnia dzisiejszego (od 1998 Instytut Kultury Polskiej). Przyjąłem tę propozycję, ponieważ nie był to przydział, lecz świadomy akces. Od początku istnienia Katedry brałem udział w kształtowaniu jej programu naukowego i dydaktycznego, od 1991 byłem jej kierownikiem, w latach 1998-2005 dyrektorem Instytutu, 2005-2008 przewodniczącym jego Rady Naukowej. Piszę o tym szerzej w Autoreferacie naukowym (zob. niżej), tu pragnę jedynie podkreślić, że w trzydziestolecie Katedry/Instytutu zostałem odznaczony przez Rektora UW Medalem Uniwersytetu Warszawskiego, czym się naprawdę szczycę.
Po drugie – wstąpiłem, a raczej zostałem przyjęty do PZPR. Kolejność była następująca – praca, doktorat, przynależność – i tak jej przestrzegałem. Wszystko to uważałem za kolejne kroki ustalania swojej sytuacji życiowej. Motywy tego akcesu były dość jasne: po doświadczeniach 1968 roku odrzuciłem kontestację i zdecydowałem się na krytyczną akceptację, uważałem, że mam prawo mierzyć się z zastaną rzeczywistością na własny sposób, sądziłem, że członkowstwo partii daje większe możliwości pozytywnego działania. Wszystko to częściowo się sprawdziło, ale „normalizacja” nie była łatwa.7 Odrzucono moją kandydaturę na uniwersytecie i po dłuższych deliberacjach przyjęła mnie organizacja literatów. „Normalizacja” i tak pozostała kaleka, bo w roku 1977 odmówiono mi wyjazdu na stanowisko wykładowcy literatury polskiej do RFN, choć kandydatura moja była już przyjęta przez uniwersytet we Frankfurcie nad Menem. 8 W tym samym czasie, z listy Związku Literatów Polskich otrzymałem przydział lokatorskiego mieszkania spółdzielczego na Targówku, co zasadniczo poprawiło nasza sytuację życiową.
W „Miesięczniku Literackim” spędziłem kilka lat, ale nie zachowałem dobrych o nim wspomnień. Możliwości pozytywnej pracy, podniesienia poziomu intelektualnego i klarowania pozycji krytycznej, do czego dążyliśmy wspólnie z Markiem Siemkiem (wszedł do redakcji w tym samym czasie) były tam nie tylko ograniczone, ale i blokowane przez niejasne koteryjne powiązania. Nawet moi starsi koledzy ze „Współczesności’ (Stanisław Grochowiak, Jerzy Stajuda, Władysław Terlecki) sobie z tym nie radzili. Opublikowałem kilka szkiców i recenzji, pod którymi się podpisuję, ułatwiłem parę debiutów (Jan Zieliński, Monika Ziółek), ale niewiele ponadto. Z zadowoleniem więc przyjąłem propozycję Jerzego Putramenta, aby objąć dział krytyki w tygodniku „Literatura” (w 1977), tym bardziej, że zapewniał mi on swobodę działania. Od propozycji do realizacji upłynęło jednak sporo czasu (około dwóch lat), bo redaktor naczelny musiał uzyskać akceptację sekretariatu KC (taka to była struktura władzy). W krótkim czasie udało mi się nie tylko ten dział przebudować, ale i wprowadzić całą plejadę młodych autorów (pochodzących z kręgu Katedry Kultury Polskiej), na których się oparłem. Między dyspozycyjnym serwilizmem pism oficjalnych i radykalną odmową środowisk opozycyjnych (obieg niezależny właśnie się rozwijał) chcieliśmy wypracować jakąś trzecią możliwość: oficjalną, lecz krytyczną. Zostało to dostrzeżone przez rzeczników obu stron – odpowiednie wydziały KC PZPR usiłowały mnie naciskać, a wydawcy „Zapisu” i „Krytyki” przysyłali egzemplarze swoich edycji pocztą oficjalną. Nie udało się wówczas wydrukować żadnej recenzji tych edycji, ale w Klubie Krytyki przy Związku Literatów Polskich (który powołaliśmy wspólnie z Januszem Maciejewskim) były one regularnie omawiane. Trwałość tych przedsięwzięć nie była wielka, bo w roku 1980 wszystko się zmieniło i należało korzystać z posierpniowych możliwości. Mam jednak sobie za dobre, że zaznaczyłem tę „trzecią drogę” i pomogłem w publikacjach takim, początkującym wówczas autorom, jak Michał Boni, Piotr Bratkowski, Grzegorz Godlewski, Tadeusz Komendant, Beata Maliszkiewicz, Anna Nasiłowska, Włodzimierz Pawłowski, Mirosław Pęczak, Krzysztof Rutkowski, Andrzej Urbański, Maciej Zalewski.
Jesienią 1980 roku opuściłem tygodnik „Literatura” i zająłem się nowym projektem. Był nim Miesięcznik Krytyczny „Meritum”, który założyłem wraz z grupą publicystów, pisarzy i uczonych (Wojciech Giełżyński, Jerzy Halbersztadt, Andrzej Kołakowski, Erwin Kruk, Jerzy Niecikowski, Włodzimierz Pawluczuk, Edward Redliński, Marek Siemek i inni). Moi młodzi współpracownicy z „Literatury” też nas wspierali. Nie miałem wątpliwości, że Sierpień jest prawdziwym historycznym przełomem, a powstanie „Solidarności” zmienia ostatecznie zastany ustrój. Chcieliśmy pracować nad zrozumieniem nowej sytuacji i przyczyniać się do jej poprawy. Ponieważ w części władz partyjnych intencje takie natrafiały na pewne poparcie, więc po upartych zabiegach pismo udało się stworzyć. Nie na wiele się to zdało, bo przed stanem wojennym zdołaliśmy wydać ledwie dwa numery (trzeci był w druku i mam jego egzemplarz). W drugim opublikowaliśmy zasadniczy korpus powieści Igora Newerlego Zostało z uczty bogów, co otworzyło jej drogę wydawniczą (do Instytutu Literackiego i „Nowej”), a w pierwszym pokaźny cykl „okrągłostołowych” (avant la lettre) dyskusji pod wspólnym tytułem Krajobraz po Sierpniu. Nasza działalność była nieformalnym odpowiednikiem ruchu „struktur poziomych”, a marzyło nam się nie zewnętrzne „porozumienie stron”, lecz wewnętrzna, „solidarnościowa” przebudowa partii i państwa. W tym duchu działałem też jako ekspert IX Nadzwyczajnego Zjazdu PZPR, którego uchwały pozostały papierem.
Rzecz jasna marzenia te, i tak dość złudne, raptownie rozwiał stan wojenny – pismo zostało najpierw zawieszone, potem rozwiązane, a mnie odwołano ze stanowiska. 13 grudnia 1981 był dla mnie datą graniczną także i dlatego, że rozstałem się ostatecznie z tamtą partią. Oceniając moją przynależność pozostaję w ambiwalencji – na pewno nie żałuję tego, co dzięki niej udało się zrobić, a sensowność tych prac pozostawiam ocenie. Z drugiej zaś strony było to doświadczenie prawie puste – partia ta, w jej schyłkowej fazie, pozostawiła mi trwały niesmak, bo choć toczyliśmy w niej prawdziwe „walki nad bzdurą”, to na pewno nie była to organizacja ideowa. Dworskie intrygi i koteryjne przepychania, jakie poznałem, nie były warte tego niesmaku, a prosowiecki serwilizm niektórych „towarzyszy”, z jakim się zmagaliśmy (w organizacji partyjnej literatów i we władzach), do dziś skręca mi wnętrzności. W stanie wojennym część kolegów z „Meritum”, z nieodżałowanym Jasiem Gogaczem (zmarł przedwcześnie w 1998) na czele zaangażowała się w podziemny ruch wydawniczy („Vacat” był tytułem po „Meritum”), młodsi natomiast stworzyli grupy polityczne „Wola”, których ciężar gatunkowy wzrastał. Pozostawałem z nimi w kontaktach, ale nie brałem bezpośredniego udziału w działaniach, bo wystrzegałem się wszelkiej dwuznaczności. Z tych samych powodów nie publikowałem też w prasie podziemnej. Spośród propozycji, jakie mi składano, przyjąłem tylko jedną – napisania wstępu do Idei Stanisława Brzozowskiego, ale edycja ta (podobno już złożona) nie doszła jednak do skutku.
Od połowy lat osiemdziesiątych skupiłem się na tym, co uznawałem za najważniejsze i co było mi najbliższe – więc na pracy uniwersyteckiej, w mojej macierzystej uczelni i na ówczesnej filii UW w Białymstoku, gdzie przez szereg lat dojeżdżałem. Przygotowywaliśmy program dydaktyczny i naukowy Katedry Kultury Polskiej, który po przełomie ustrojowym można było w pełni realizować. Główne składniki i etapy tej realizacji przedstawia Autokomentarz naukowy (patrz poniżej), więc go nie powtarzam. Tu chcę tylko wspomnieć, że w roku 1984, a więc w środku tamtych „ciemnych lat”, podjąłem decyzję napisania książki Etos lewicy, którą do roku 1987 napisałem (ukazała się dopiero w 1990, bo tak wówczas drukowano). Choć była to habilitacja, która została przyjęta, motywy, jakie mną powodowały poza naukę wykraczały. Chciałem mianowicie dowieść, że lewica w Polsce ma inną własną tradycję, niż bolszewicka, która w roku 1981 była zbrojna już tylko w nagą przemoc; chciałem też powrócić do właściwego tej tradycji języka i współcześnie go ożywić, bo bez żywego języka nie ma żywych idei. Zadania te, mimo że od czasu, gdy je wyznaczyłem, minęło prawie ćwierć wieku, pozostają nadal aktualne, wierzę zatem, że Etos lewicy czeka jeszcze na swoją porę. W roku 1990 bowiem, gdy książka ta się ukazała została właściwie, wyjąwszy kilka przyjaznych recenzji, przemilczana.
Przypisy:
1 Na festiwalu tym (głównym organizatorem było ówczesne Zrzeszenie Studentów Polskich) byłem szefem programowym konferencji o teatrach studenckich. O sympozjach zob. np. „Informacja nr 60 dot. Sympozjum nt. Filozofia i literatura” w: Marzec 1968 w dokumentach MSW. Tom I. Niepokorni. Opracowanie zbiorowe, IPN Warszawa 2008, 481-484.
2 Por. Opozycja w PRL. Słownik biograficzny 1956-1989. Red. Jan Skórzyński. Tom I. Ośrodek Karta. Warszawa 2000, s.145, 146, 166. T. III, s. 160, 246.
3 Zob. np.: „Pamiętnik Teatralny 2005, zeszyt 3-4, monograficzny pt. „Dziady Dejmka.” Zob. zwłaszcza: Nadzwyczajne Walne Zebranie Oddziału Warszawskiego Związku Literatów Polskich 29 II 1968 (stenogram),tamże, s. 172-245. Zwłaszcza: 176, 188, 221-222 (zapis wystąpienia), 240 („Poprawkę kol. Mencwela komisja postanowiła przedstawić na prezydium Walnego Zebrania z propozycją poddania jej pod głosowanie w trybie jawnym.), 241, 242, 243, 244, 245. Także: Andrzej Friszke, Opozycja polityczna w PRL 1945-1948, „Aneks”, Londyn 1994, zwłaszcza s. 236, 245. Por. cały rozdział pt. Bunt młodzieży, tamże s. 224-267. Zob. też Lidia Burska, Testament zbuntowanych, „Gazeta Wyborcza”, nr 81, 5-6 kwietnia 2008, s. 31.
4 Zob. następujący komunikat w „Gazecie Wyborczej” (nr 60, z dnia 12 marca 1998, s.)::
Oświadczenie Andrzeja Mencwela
„W roku 1968, przebywając w areszcie śledczym, napisałem oświadczenie pt. „Sprawa komandosów”. Odwołałem je następnie na rozprawach w grudniu 1968 i w styczniu 1969. W roku 1982, wobec toczącego się w stanie wojennym śledztwa przeciw działaczom KOR, powiadomiłem adwokatów o gotowości potwierdzenia tego odwołania. Nie udostępniłem nikomu tego oświadczenia, a każda forma jego publikacji jest bezprawna.”
Warszawa, 10 marca 1998 Andrzej Mencwel
Przytoczenie niniejsze jest potwierdzeniem ważności – AM.
5 Por. Moja rozmowa z Karolem Modzelewskim z dnia 16 stycznia 1998 roku. Nagranie magnetofonowe w dyspozycji Karola Modzelewskiego i mojej. Zapis nagrania.
6 Pismo Rektora UW, Z. Rybickiego do Prokuratury Wojewódzkiej w Warszawie z dnia 14 sierpnia 1968r. Teczka personalna w Archiwum Uniwersytetu Warszawskiego.
7 Zob. informację o inwigilowaniu mnie (kryptonim „Krytyk”) w latach 1971-1974, (w:) Marzec 1968 w dokumentach MSW, wyd. cyt. , s.482.
8 Wyjazd powstrzymało ówczesne MSW, co stwierdziła działająca w 1981 na Wydziale Polonistyki „solidarnościowa” komisja interwencyjna. Domyślałem się tego, bo nie przyjąłem „propozycji”, przed jaką mnie postawiono.