***

Strawestowałem Kanta w ostatnim zdaniu, zatem do niego przechodzę.
Jean-Baptiste Botul, Życie seksualne Kanta1, znakomity przekład Maryny Ochab, zakrawa na persyflaż, jak kreacja autora na heteronim. Cóż to bowiem za wiadomość z jego biografii, że w roku 1904 spotkał się z Baden-Powellem? Albo co znaczy taki zapis: „1938. Konferencja w Pittsburgu (Stany Zjednoczone): ‘Sztuka kłótni’. Spotyka Malraux i zostaje jego osobistym adiutantem. Bierze udział w wyzwoleniu Alzacji”. Spotkał Malraux w Pittsburgu, a potem jako jego adiutant wylądował w Normandii, skąd do Alzacji już tylko barani skok? I wszystko to w 1938? ‘Król Mustafa, Wielki Mistrz Krzyżaków…’”.
Równie wiarygodne wydają się wiadomości o kolonii Nueva Königsberg w Paragwaju, założonej przez uciekinierów z Królewca, w której Botul miał wygłaszać swoje wykłady, „w maju 1946 roku, zapewne od 10 do 15, na rok przed śmiercią”. Jakoś nie było słychać o gminie kantystów w międzywojennym Königsbergu, a jeśli istniała, to dlaczego uciekli oni dopiero przed Stalinem, a współżyli z Hitlerem? Gdyby tak było naprawdę, porządny kantysta powinien to wyjaśnić osobliwością doktryny Kanta, któremu bliżej miałoby być do biologicznego irracjonalizmu faszyzmu niż do socjologicznej inżynierii stalinizmu. Ale to nonsens – ani tak nie było, ani być nie mogło.
Zasługą Botula, kimkolwiek jest lub był, pozostaje to, że poważnie podchodzi do zagadnienia, które podnieca licealistów, nawet jeśli ich wiedza o filozofii sprowadza się do żałosnego przedwojennego dowcipu o „kancie i niczem”. Autor przy tym zna na wylot nie tylko życie Kanta, ale i dzieła królewieckiego mędrca, zarówno główne, jak i uboczne. Nie mogę z nim rywalizować w tej mierze, tym bardziej, że pracuje na oryginałach. Tylko raz się myli i to w przypisie – podczas „olśnienia w lasku Vincennes” Janowi Jakubowi Rousseau nie zjawiła się problematyka Rozprawy o pochodzeniu i podstawach nierówności między ludźmi, lecz Rozprawy o naukach i sztukach.
O to jednak mniejsza, bo w wywodach swoich autor jest świetny i podążam za nim z narastającym podziwem, mniej więcej do połowy jego eseju, pomysłowo złożonego w wykładów-pogawędek. W tej pierwszej połowie pozostaje on na poziomie interpretacji myśli Kanta i jej wewnętrznej spójności, a także spójności tej myśli z wzorem życia, jaki Kant obrał, wcielił i spełnił. „Wystrzegaj się złych snów!” – nakaz ten jego wzór życia wyraża najzwięźlej. Nie pamiętam go w oryginale, ale jestem pewien sposobu rozumienia – to nie jest nakaz werbalny, to jest nakaz moralny i znaczy tyle, że możesz się ich wystrzegać. Jeśli twoja wola moralna będzie należycie swobodna i skupiona, wówczas złych snów mieć nie będziesz!
Możesz bowiem nad nimi zapanować! „Wytęż wolę – ucięte ucho odrośnie”, jak pisał ongiś, z lekką ironią, Leszek Kołakowski.
Otóż w drugiej części swego eseju Botul opuszcza poziom, jaki sam sobie wyznaczył, i spada do naturalistycznej wygódki (Pot, ślina, sperma – to tytuł jednego z rozdziałków), i przypisuje Kantowi poglądy horrendalne: „Trzeba zachować swoje płyny. Trzeba się powściągać. Każda kropla naszych cennych humorów to część naszej siły życiowej. Wszelki wyciek jest stratą energii. Kantyzm to utopia ciała: żyć w obiegu zamkniętym, ograniczyć wymianę do minimum”2. I przechodzi miarę, gdy zrównuje Ding an sich z seksem. Jest jasne, że życie seksualne Kanta nie jest tematem łatwym ani małym. Nawet jeśli nie było go wcale, albo zwłaszcza wtedy, gdy nie było go wcale. Do zrozumienia tej nieobecności nie przybliża nas jednak rzekoma fizjologiczna antropologia Kanta. Przybliżyć nas może do niej tylko należyte wniknięcie w jego filozofię moralną. Ten mały fragment, w którym Kant przeciwstawia heteronomię woli moralnej jej autonomii3, jest właściwym przewodnikiem.
Otóż seks, jak wszystkie popędy naturalne, a właściwie wszelka ludzka przyrodniczość, położony jest po stronie heteronomii woli i dlatego musi być kiełznany i wykluczany. Kantowska wizja człowieka jest dramatyczna i kryje w sobie rozdarcie świętego Pawła: duch przeciw ciału, człowieczeństwo osiąga się lub ustanawia w nieustannym zmaganiu ze złowrogimi siłami natury. Dlatego prawdziwym osiągnięciem jest całkowite opanowanie przyrodniczych popędów: „Wystrzegaj się złych snów!”. „Jeżeli oko twoje…”.
„Ostateczna   formuła   kategorycznego   imperatywu   moralnego   wykłada   się   tak: postępuj tak, jak gdyby maksyma twojego postępowania przez wolę twą miała stać się ogólnym prawem przyrody”.
Jak ma się ona do bezwzględnego nakazu okiełznania i wykluczania? „Ogólnym prawem przyrody” musi być jej rozrost, więc mnożenie się gatunków, w tym człowieka, jeśli jest on gatunkiem przyrodniczym. Jak będzie ono możliwe, skoro nakażemy bezwzględne okiełznanie przyrodniczych instynktów i wykluczymy, tym samym, prokreację? Kant, który monumentalny gmach swego transcendentalizmu wznosił ponad przyrodą i przeciw niej, jednocześnie na niej opierał swą metafizykę moralności. Gdzieś tutaj jego osobiste i osobnicze przywary wchodziły w konflikt z tym, co winno być uniwersalne i powszechnie obowiązujące. Z tych dwóch różnobarwnych nici należałoby tkać esej o życiu seksualnym Kanta. Ale Botul, w którego piórze wyczuwam stylistykę Bataille’a, tej możliwości nie wyczuł i popadł w latrynalny naturalizm.

Przypisy:

1 Jean-Baptiste Botul, Życie seksualne Kanta, przeł. M. Ochab, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2002.

2 Ibidem, s. 55.

3 I. Kant, Autonomia woli jako najwyższa zasada moralności; Heteronomia woli jako źródło wszystkich pozornych zasad moralności, w: idem, Uzasadnienie metafizyki moralności, z oryginału niemieckiego przeł. M. Wartenberg, przekład przejrzał R. Ingarden, Warszawa 1971, s. 78-80.