***

Przeczytałem dzienniki Anny Kowalskiej, a właściwie wybór z nich, bo natręctwo skrótów i opustek utrudnia pożyteczną lekturę. Pożytek ten sprowadza się do lekcji, która już zaczynałem przerabiać, choć zbyt słabo, dopiero  ta lektura ją wzmocniła: nie pisz dziennika, zwłaszcza przez duże „D”, żeby pisarza nie udawać i pisaniem się nie nadymać; nie pisz też bloga, przez najmniejsze nawet „b”, żeby się nie pospolitować przez umniejszanie. Jeśli ciągle jeszcze się uczysz, tak jak ja – rób zapiski, notatki, konspekty, szkice, takie lub inne „podpórki pamięci” bo ułatwiają one pracę i to wszystko. I w odpowiednim czasie, będąc jeszcze w pełni świadomości – zniszcz to sam, albo przynajmniej zakaż publikacji. Niech ma do tego dostęp tylko ten, kto naprawdę interesuje się twoim człowieczeństwem lub problemami, które cię zajmowały. Mania publikowania wszystkiego, co pozostało po zmarłych wielkich i małych jest szkodliwa i należałoby jej położyć kres.
Jeśli chcesz pisać „Dziennik” – musisz, po Gombrowiczu, który z tego pisarskiego pomocnika uczynił Formę zachłanną i samoistną, przebić go w autarkicznym poświęceniu swemu tworowi, który najpierw zje twoje myśli, a potem ciebie samego.  Będziesz musiał nieustannie go doskonalić, ćwiczyć wielokrotnie każde zdanie i nieustępliwie szlifować błyskotliwe formuły. Ale nie będziesz miał życia poza tym ćwiczeniem, dla swoich bliskich oraz innych ludzi, nawet dla samego siebie. Jeśli chciałbyś pisać „bloga” analogicznie, choć inaczej musisz się mu poświęcić – właściwym sensem tego automatu pisarskiego, wymarzonego przez nadrealistów, którzy jednak, może na nasze szczęście, go nie doczekali, jest „pisanie automatyczne”, czyli nieskończony i nieprzerwany monolog wewnętrzny, strumień świadomości przechodzący w strumień nieświadomości. Poza nim też nie znajdziesz życia i wessie on to, co z niego zostało, przetrawi i wydali, aż z niego i z ciebie nic nie zostanie.  Niedługo zresztą puszczą w ruch taki nowy medialny gadżet, który będzie samoczynnie utrwalał reakcje twoich zmysłów, więc wystarczy jeśli go sobie, tak ja czipa swemu psu, po prostu wszczepisz.
Anna Kowalska, jak wolno sądzić po tej lekturze, choć jest pisarką zapomnianą, była osobowością wybitną. Od czasu do czasu w jej dziennikach trafiają się prawdziwe błyski intelektualnej przenikliwości i artystycznej samowiedzy: „W niczym nie dałam próby mojego widzenia, esencji mojej przygody ziemskiej, spłaty jakiegoś długu zaciągniętego wobec Boga i dotrzymania umowy z samym sobą”. Gdyby stać ją było na taki „skok w wyłączność”, jakiego dokonał Gombrowicz, mogłaby dać równorzędny jego „Dziennikowi” pozytyw. Była jednak tak uwikłana w życie osobiste, pisarskie, publiczne, że stać ją było tylko na doraźne zapiski. Całe to życie, z kolei, było skupione w napiętym, dramatycznym nieomal codziennie, a nierozerwalnym właściwie, trwającym kilka dziesięcioleci związku z Marią Dąbrowską. Gdyby stać ją było na gorącą psychoanalityczną wiwisekcję lub chłodną epicką rodzajowość wtedy zostawiłaby po sobie zapis co najmniej równorzędny „Dziennikom” Marii Dąbrowskiej. Ale nie było jej stać ani na jedno ani na drugie, bo żyła swoim uczuciem i ciągle je dawała.
Mogę się jednak mylić, trzeba bowiem poznać całość jej dzienników, tekst integralny, bez żadnych skrótów i opustek. To jest właściwa legitymacja – pisarskiego przetrwania lub zapomnienia.