***

20 stycznia ( szczęśliwy dla nas dzień 85 urodzin mojej siostry Letosławy) inauguracja Baracka Obamy. Ponad dwa miliony ludzi w Waszyngtonie, prawdopodobnie największe dobrowolne zgromadzenie w dziejach świata, chyba nawet Janowi Pawłowi II nie udało się zebrać takiego audytorium. My, którzy pamiętamy parteitagi w Norymberdze i w Moskwie nie możemy się napatrzeć – nieogarnione, chciałoby się powiedzieć – bezkresne tłumy są kolorowe, radosne, uniesione, nie defilują – tańczą. Wszystkie barwy ciała, etniczne rodowody, kulturowe tożsamości, historyczne generacje. Byli prezydenci i inni oficjele, z żonami i dziećmi, wchodzą w rytmach muzyki popularnej, witają się przyjaźnie nie tylko z publicznością, także wzajemnie ze sobą. Mistrzyni ceremonii lekko feministyczna, modlitwa pastora ekumeniczna, „Bóg błogosławi Amerykę”, ta fraza powtarza się często, ale purpuratów jakoś nie widać. Prezydent elekt przemawia jak natchniony i elektryzuje słuchaczy. Choć nie wszystko rozumiem, jednego jestem coraz bardziej pewien – on naprawdę wierzy w Amerykę i jej wartości oraz w swoją wiarę w Amerykę, w Amerykę Ojców Założycieli, Abrahama Lincolna, na którego Biblię przysięga, Martina Luthera Kinga, którego marzenie spełnia. My mamy tutaj jakieś mityczne plemienne korzenie oraz tysiącletnie szarpaniny historyczne i właściwie nie wierzymy, że tamten świat niedawno skończył 200 lat i opiera się na Deklaracji i Konstytucji, czyli na racjonalnych aktach prawnych, zbiorową wolą i rozumem spisanych na papierze i rozpowszechnianych drukiem. Które się czci, których się przestrzega i broni. God bless America!
W Nadwiślanii tymczasem prześcigają się w zwalczaniu Oświecenia, które umyślili sobie obarczać odpowiedzialnością za całe zło współczesne. Chyba w ich własnych, oczadziałych głowinach.