Przypomnienie
27/02/2010
Przypomniałem sobie, jak w maju, albo w początku czerwcu 1976 roku, pewnego słonecznego popołudnia do redakcji “Miesięcznika Literackiego”, w którym wówczas redagowałem krytykę, wpadł Ryszard Kapuściński. Był jeszcze bardziej słoneczny, bo opalony afrykańskim słońcem i promieniujący egzotycznym magnetyzmem. Skłamałbym mówiąc, że już przeczuwaliśmy bliskie wypadki czerwcowe tego roku, ale atmosfera w tej redakcji była zatęchła i schyłkowa. Czuć było starzyzną i nikogo już nie bawiły cyniczne błazeństwa redaktora naczelnego.
A tu Rysio uraczył nas opowieścią rewelacyjną i energetyczną. W Angoli mianowicie był wtedy, gdy wylądowali tam z braterską pomocą Kubańczycy od Fidela Castro. Operacją dowodzili sztabowcy radzieccy, którzy mówili po rosyjsku, Angolańczycy zaś po portugalsku, a Kubańczycy po hiszpańsku, trzeba im więc było tłumacza i jedynym, który mówił tymi trzema językami był właśnie nasz, czyli polski wysłannik, który teraz siedział tu, w tej zatęchłej redakcji i opowiadał barwnie i dumnie, jak był tłumaczem połączonych sztabów i to nie na ćwiczeniach, lecz podczas prawdziwej wojny. O wyzwolenie Angoli, rzecz jasna.
Nie wiem, jak inni, lecz my, najmłodsi w tamtym gronie, Marek Siemek i ja, nie tylko słuchaliśmy go z zapartym tchem, ale i poczuliśmy prawdziwy powiew historii światowej. Może nawet palnęliśmy sobie potem po kielichu w najbliższym barze, który z nazwy był “europejski” – za Rysia i historię światową!