Rozstanie?

Czy ja się rozstałem z Adamem Małyszem? Ja, który widziałem w roku 1948 Staszka Marusarza lecącego nad Orlinkiem w Karpaczu i do dziś słyszę powietrzny furkot jego szerokich, narciarskich, jak się wówczas mówiło, spodni? A potem kłaniałem mu się nisko, z oddali, jeśli udało mi się go spotkać w Zakopanem. I ciągle żałuję, że nie nosimy już zimą czapek – marusarek. Nie opuściłem chyba ani jednej transmisji telewizyjnej Konkursu Czterech Skoczni, choć dawniej ciągnęły się godzinami (w latach siedemdziesiątych) i odróżnię w locie Helmuta Recknagla od Bjorna Wirkoli, a Matti Nykanena od Jensa Weissfloga.  Skok Fortuny też widziałem i to nieskończoną ilość razy, ale wydawał mi się   onirycznym skokiem Kordiana, przesłaniającym całą mizerię ówczesnego polskiego narciarstwa. Sam też trochę podfruwałem – w latach  szczenięcych, na stoku Czarnego w Jeleniej Górze, na resztkach skoczni, po której nie ma już śladu (sprawdziłem ostatnio). Poczułem swoją lekkość  w powietrzu, a  skoki narciarskie były moją nawiększą sportową miłością – i tego się już nie wyrzeknę.

Czy w ogóle można wysłowić to, co przeżywałem, kiedy pojawił się Adam? Nie wierzyłem do końca w realność tego zjawiska, nie wierzę więc, że może ono mieć swój koniec.