Rzymski spływ

W Rzymie wylądowałem w niedzielne popołudnie (3. IV), podobno pierwsze pogodne i ciepłe, i jak tylko się rozpakowałem w mojej kwaterze, która zasługuje na osobne pochwalenie, zaraz wychynąłem na Via del Corso, na którą wyległ nie tylko cały Rzym, ale i cały świat chyba, kolorowo już do słońca obnażony, a w cieniu lekko przesłonięty. Płynąłem w tym tłumie, poddając się  jego rytmowi, niesiony ludzką  falą i  podnoszony zachwytem, jaki niekiedy tylko mnie nachodzi, nad pięknem tego świata i ludzi: i te okrągłowe Chinki w chińskich trampkach, rudy Duńczyk ubrany w Daypack Wigwam, angielski emeryt na wózku inwalidzkim, tamilski natchniony kleryk  i rzymskie licealistki udające, że to, co mają na pupach, to jeszcze są spódniczki. Uśmiechnięty do siebie, lekko podniecony natłokiem wrażeń i wyraźnie ucieszony, zarówno tym, co było, jak i tym, co się widziało, nie dbałem o plany i kierunki, wiedziałem z góry, jakimś osobnym zmysłem, że spłynę do kolumny Marka Aureliusza, a potem do Schodów Hiszpańskich, które, gęsto utkane głowami, jak jakiś wszechludny samodział, akurat tonęły w promieniach zachodzącego słońca. Tam napiłem się wody z tryskającego poidła (może mi się to myli z fontanną di Trevi?) i zasiadłem w tłumie, aby zobaczyć na wprost ulicę, którą musiała okazać się Via Condotti, czyli szlak najbardziej wytwornych lokali i butików. Jarosław I., który mi jakoś w tym spływie towarzyszył, tam właśnie, na wystawie u Gucciego, lubił sobie oglądać męską bieliznę. Co do mnie na rogu, tuż przy schodach Piazza di Spagna, gdzie  Muzeum Keatsa i Schelleya, które bym zwiedził, gdybym był poetyczny lub romantyczny, zobaczyłem wystawę Chemissier-Shirtsmaker “Byron” i starannie ją przestudiowałem. Koszule były olśniewające, ceny nie zabójcze, a kołnierzyki tak włoskie, jak te, które sami wystrzygaliśmy jeszcze w liceum. Mógłbym więc kupić sobie taką koszulę, emerytowanemu profesorowi “od literatury” należy się, żeby  raz w życiu miał koszulę “Byron” z Piazza di Spagna, ale przez brak stosownych okazji nie mógłbym jej włożyć i musiałbym ją trzymać w specjalnej gablotce,  na co mnie już nie stać. Wpłynąłem więc w Via Condotti, żeby kontemplować bieliznę Gucciego, co, nawiasem mówiąc, przybliżyło mi fenomen Berlusconiego, gdyż butików z męską bielizną jest w Rzymie co niemiara (podobnie we Florencji), miałem wrażenie, że znacznie więcej niż z bielizną damską, która  też jest zajmująca.  Natrętctwo tych salonów i sklepików zdaje się świadczyć, że włoscy mężczyźni  dbają o swoją męskość  tak, jak ten, który najwyraźniej jest ich emanacją. Zupełnie jednak nie pamiętałem, że na tej właśnie ulicy znajduje się Cafe Greco, choć było poniekąd oczywiste, że muszę do niej spłynąć, co zresztą dokonało się akurat wtedy, kiedy zapragnąłem trochę się wzmocnić i odetchnąć. W legendarnej tej kawiarni nie uobecniły mi się duchy Andersena, Gogola, Coopera, ani nawet Mickiewicza, gdyż towarzyszył mi ciągle Jarosław I., który wtedy, kiedy przemieszkiwał w Rzymie, a robił to sobie całkiem często, i pisał, na przykład Zarudzie, jeden z najpiękniejszych utworów, jakie kiedykolwiek napisano w naszym języku, przychodził tutaj na kawę i gazety. Ponieważ bardzo już potrzebowałem wzmocnienia, zamówiłem sobie, głównie z powodów dźwiękowych cocktail “Ramazotti” i udając światowca, sięgnąłem po “Le Monde”, co jednak nie zwróciło niczyjej uwagi. Moją natomiast uwagę zwróciła para starszych państwa (skoro tak ich określam musieli być starsi ode mnie), którzy siedząc naprzeciw sprawiali wrażenie domowników, a nie światowych gapiów, co pospiesznie tu wpadali i wypadali. Moi państwo spijali statecznie swoją kawę i spożywali ciastka, jak pewnie robią to w każde niedzielne popołudnie  i wtedy dopiero doszło do mnie, że w Rzymie muszą mieszkać również Rzymianie, nawet w samym centrum, może od pokoleń, w tych samych domach i mieszkaniach, jak familia Doria e Pamphiglio, w jej pałacowej siedzibie ma swoje miejsce polska stacja naukowa, w której byłem tak  ufnie goszczony, że dano mi osobny klucz.  Gdy starszy pan dystyngowanie podnosił filiżankę do ust zobaczyłem w nim głowę rzymskiego patrycjusza, a gdybym tak jeszcze wypił kilka “Ramazottich”, byłaby to już  biesiada zbliżona ceną do koszuli “Byron”, wtedy zapewne ujrzałbym w nim potomka cesarzy Wespazjana, lub Tytusa, jeśli nie samego Augusta, jak było to kiedyś, w bułgarskim Neseberze, w którym odkryliśmy takie cesarskie powinowactwo  kelnera, co zręcznie nas upijał i naciągał. “Ramazotti” nie był jednak tak pożywny, żeby mnie zachęcić do powtórzenia i zastąpić przekąskę, więc opuściłem Cafe Greco, pobierając ulotkę zachęcająca do uczestnictwa w internetowym klubie wielbicieli, założonym na 250 – lecie kawiarni i prowadzony znowuż przez Jarosława popłynąłem w stronę Panteonu, gdyż zapewniał mnie on, że  nieodzowną rzymską przyjemnością jest kolacyjka w jednym z ogródków na Piazza della Rotonda. Co się zresztą sprawdziło…

(ciag dalszy może nastąpi)