Marek odchodzi

Marek zmarł. Czuję to odejście głęboko, głębiej niż w ostatnich latach czułem jego obecność. Oddaliliśmy się od siebie wcześniej nim dopadł go kolejny wylew i jego okrutne skutki, ale w chwili ostatecznego rozstania wraca to, co najlepsze, tamte liczne lata pełne przyjaźni, bliskości, odzewu. Jurek N. mawiał kiedyś, że prawdziwa przyjaźń jest odmianą miłości i chyba miał rację – był czas, że Marka w pewien sposób kochałem, budził mój podziw i zazdrość, ceniłem jego niezwykły umysł i uczyłem się od niego, znosiłem jego dziwactwa i fochy, wtórowałem mu w wypadach i papojkach. Myślałem sobie, że jeśli istnieje filozofia, to dzięki takim umysłom specjalnie filozoficznym, jak malarstwo istnieje dzięki oczom specyficznie malarskim.

Był ciężko, nieludzko właściwie chory przez ostatnie lata i nie umiałem mu w tym  towarzyszyć. Wyrzucałem to sobie, ale nie mogłem dać rady, bo kiedy się widzieliśmy, to płakaliśmy jak mali chłopcy. I teraz też nie mogę powstrzymać łez.

Był osobowością wybitną i prawdziwie tragiczną. Trzeba czasu, aby się z tym oswoić, trzeba czasu, żeby ten tragizm pojąć.