ACTA – błędy kardynalne

W sprawie ACTA popełniono przynajmniej trzy błędy kardynalne. I to nie w skali lokalnej, lecz globalnej.

Pierwszym błędem było połączenie w jednym akcie prawnym zagadnienia podróbek towarów markowych  z problemami twórczych praw autorskich. W ten sposób ochrona praw twórcy została sprowadzona do ochrony znaków towarowych, a same dzieła do towarów. Redukcja ta została dokonana rozmyślnie, a jej radykalizm dowodzi, że rządy i organizacje międzynarodowe działały w interesach producentów, a nie twórców i odbiorców. Artyści, którzy tego nie rozumieją, tracą coś więcej niż pieniądze. 

Drugim błędem było celowe zapoznanie specyfiki tego medium jakim jest World Wide Web. Otóż to jest gruntownie inna czasoprzestrzeń komunikacyjna (globalna interaktywność w czasie realnym), od tych, które znamy dotąd z innych mediów (pismo, druk, radio, telewizja), poznawczo, a nawet prawnie opanowanych. W internecie wszystkie relacje wszystkich elementów  są inne: planetarny zasięg, momentalność czasowa, nieograniczona właściwie multimedialność i nieskończone możliwości interfejsów, globalna społeczność sieciowa odbiorców, będących jednocześnie twórcami. Próba uchwycenia, usztywnienia i doktrynalizacji tej dynamicznej czasoprzestrzeni w  jednym akcie prawnym była z góry skazana na klęskę. Jej odgórne, apodyktyczne narzucenie świadczy o tym, że gdy idzie o interesy wielkich korporacji, rządzącym rozum odbiera i wiodą ich upiory.      

Trzecim błędem jest anachroniczne rozumienie twórczości i praw autorskich ukształtowane w kulturze druku i oparte o mocny, “twardy”, tekstowy fundament. Tekst to jest autonomiczna całostka słowna, ikoniczna lub dźwiękowa, która ma swoje obliczalne wymiary przestrzenne lub czasowe. Obowiązujące nas  rozumienie twórczości i autorstwa, ze wszystkimi  jego prawnymi, państwowymi i ponadpaństwowymi konsekwencjami oraz finansowymi skutkami, kształtowało się w kulturze zachodniej ponad dwieście lat (od pierwszego Copyright Act z roku 1739) i nie objęło jeszcze całego świata (Chiny np. nie respektują wszystkich konwencji). Zderzenie takiego, “tekstowego”, statycznego i monomedialnego pojmowania praw autorskich  z  dynamiką  komunikacyjną  multimedialnych  hipertekstów, bo to one stanowią o specyfice internetu, musiało  skończyć się  społeczną  klęską. I na szczęście.

To, że żadna ze światowych organizacji oraz żaden z ponadrządowych, rządowych i akademickich think tanków błędów tych nie spostrzegł i nie próbował im zapobiec, świadczy tylko o tym, że wszyscy ich członkowie ulegli  “finansjalizacji” i tego świata, który współtworzą, nie pojmują. A to dopiero jest nieszczęście.