I co teraz?

Na zdjęciu w “Le Monde”, ten Maxime nawet w polowym mundurze, wygląda jak duży, wyrośnięty dzieciuch o pulchnej, okrągłej buźce, na której dla niepoznaki dokleił sobie gęstą, czarną brodę. Niestety nie jest już dzieciuchem, lecz ochotniczym bojownikiem państwa islamu, mającym za sobą więcej niż chrzest bojowy, gdyż morderczą egzekucję. Egzekucji dokonało komando tych bojowników, podrzynając gardła i obcinając głowy 18 pojmanym żołnierzom syryjskim. Film video dokumentujący tą kaźń i propagujący ją, został nakręcony przez dowództwo armii i  rozpowszechniony w sieci. Dzięki temu Maxime’a mogli rozpoznać nie tylko agenci francuskich służb specjalnych, lecz także jego sąsiedzi, koledzy i rodzice. Maxime Hauchard bowiem nie jest żadnym arabskim, somalijskim czy afgańskim dżihadystą, lecz jest tym, kogo nazywa się un Francais moyen, czyli Francuzem przeciętnym.

Ma 22 lata, pochodzi z małej mieściny w Normandii, określanej jako rurbain (czyli wiejsko-miejska), jego rodzice są skrzętnymi drobnomieszczanami, mama pracuje w kasie chorych, zaś ojciec jest agentem ubezpieczeniowym, siostra nazywa go pieszczotliwie Lalou, co raczej należy brać fonicznie, niż semantycznie, koledzy i sąsiedzi pamiętają go jako chłopca miłego i grzecznego, chociaż trochę bez historii. W tę historię Maxime teraz wkroczył z aplombem, a ona  wypełniła go doszczętnie i dożywotnio.

Państwo Hauchard mieszkają zapewne w małym, schludnym domku otoczonym jabłonkami, z których owoców wyciskają na zimę trochę cydru lub calvadosu, a sąsiadują też z domkami podobnymi, lecz różnymi na tyle, żeby ich mieszkańcy zachowali poczucie własnej indywidualności. Nigdy nie mieszkałem w żadnym francuskim miasteczku, ale przejeżdżając przez nie, wpadałem zazwyczaj w zazdrosny zachwyt, a raz jeden, w olśniewającym alzackim Saverne byłem gotów paść na kolana i może nawet padłem. W tych swoich zachwytach nie jestem jakimś odszczepieńcem, gdyż w podobne wpadał  wielki poeta, mianowicie Czesław Miłosz, który takiemu miasteczku poświęcił wiersz Mittelbergheim, napisany w roku 1951, dla siebie najgorszym: Pozwól mi ufać, wierzyć, że dosięgnę, / Daj mi przystanąć w Mittelbergheim.

Wierzyliśmy, i nie my jedni, że nie w oszukańczym blichtrze metropolii, lecz w takich miasteczkach, w których wino śpi w beczkach z dębu nadreńskiego, a tytoń schnie pod okapem, kryje się niezbita prawda naszego świata, nietknięta esencja człowieczeństwa.

I co teraz, jak już wiemy, że zieje w nich pustką, morderczo wypełnianą? Trzeba się będzie nad tym wszystkim zastanawiać. Ciągle zastanawiać nad wszystkim.