Chlebem i winem

W tym Krakowie jestem zawsze trochę zagubiony i zachwycony. Choć chwalę się swoim zmysłem topograficznym, który nigdy (- a może nie pamiętam?, a może nie chcę pamiętać?), w żadnych obcych miastach i miejscach mnie nie zawiódł, to w sercu Krakowa, otoczonym plantami, muszę zaglądać do mapy, gdyż krągłość tej przestrzeni mnie kołuje i zawsze na nowo muszę upewniać się,  gdzie jest Wiślna, a gdzie Szewska, świętej Anny i świętego Marka. Jedynie Floriańska i jeszcze Grodzka utrwaliły się w moich instynktach orientacyjnych i wiem, bez sprawdzania, jak wyjść na kościół Mariacki i którędy podążyć na Wawel. Na Zamek jednak idę tylko czasami, kiedy chcę sobie przypomnieć lotność jego dziedzińca, nigdy natomiast nie pomijam kościoła Mariackiego, który mam za najwłaściwszą świątynię całej ziemi oraz podwórca Collegium Maius, którego harmonia skupia w sobie idealną wiedzę naszego świata.

Ale chciałbym uniknąć wrażenia, że zachwyca mnie tylko odświętny i podniosły Kraków, gdyż najbardziej jestem poruszony, a nawet podniecony jego codziennością, przynajmniej tą, której jako przyjezdny dotykam. Najpierw to mnie zachwyca, że nie tylko Floriańska czy Grodzka, ale wszystkie właściwie ulice i uliczki starego, krakowskiego centrum są tutaj żywe, a to dlatego, że nieomal na każdej z nich tłoczą się kafejki, knajpki, sklepy, warsztaty, galeryjki. Właściwa dawnej miejskości ciżba ludzka wędruje więc tymi uliczkami chętnie, bo zawsze jest gdzie i  po co zajrzeć, a plącząc się pośród niej i nasłuchując jej bujnej wielojęzyczności, nie natrafiłem w tej okolicy na żaden super ani hipermarket. Galerię Krakowską postawiono przy dworcu kolejowym, w bezpiecznej odległości od żywych ulic handlowych, dlatego ich nie zabija. Co więcej, a to już warszawiakowi wydaje się zupełnie nieprawdopodobne, nie dostrzegłem żadnej kiczowato jaskrawej szmaty, która przesłaniałaby zabytkową fasadę, choć remontuje się ich tu chyba więcej niż u nas, a wszystkie też tabliczki, wywieszki, szyldy swoim kształtem, formatem i liternictwem dostrojone zostały do kamieniczek i całego starego miasta. Jakieś inne prawa tutaj ciągle,  w tej c-k. Galicji  panują, niż w Kraju Przywiślańskim? Czy może po prostu postawy obywatelskie są lepsze? I gusta też.

Wieczorem, po wypełnionym, radośnie dla mnie dniu, siedzieliśmy sobie w jednej z tych knajpek, w koleżeńskim i przyjacielskim  gronie, na skromnej, lecz smakowitej kolacji, popijając ją domowym winem z dzbanka. Tak mi było miło być razem z nimi, już po uroczystych i  naukowych też spotkaniach, luźno, zwyczajnie, gawędziarsko, więc pragnąc to przedłużyć, zamówiłem kolejny dzbanek. I tu powstała kwestia jakiejś do wina przekąski, którą dość szybko rozwiązaliśmy, zgadzając się spontanicznie na zwykły chleb. Ja od zawsze wiedziałem, od pierwszego w Krakowie pobytu (wycieczka szkolna, maj 1952 lub 1953), że chleb tutaj jest najlepszy w Polsce, ale w umyśle swym, ukształconym w Kongresówce wątpiłem w to, że nam go sam, bez żadnej wymuszonej omasty podadzą. Przyniesiono z uśmiechem pełen koszyk, zjedliśmy do szczętu. A wino też wypiliśmy.

Wielkie Wam wszystkim dzięki, moi Drodzy!