Bezradność

Rozmowy w Moskwie były “konstruktywne”, sucho oznajmiono. Twarze rozmówców wskazują, że było to raczej wymuszenie niż porozumienie. Nikt już chyba nie wierzy, włącznie z Merkel i Hollandem, że może ono zostać naprawdę zawarte. Do porozumienia bowiem konieczny jest jakiś poziom zrozumienia, a ten wymaga minimum wzajemnej akceptacji, której nie ma. Jeśli ceną za uśmierzenie Putina i powstrzymanie wojny w Donbasie, miałoby być zamknięcie Unii Europejskiej przed Ukrainą, wówczas należałoby Majdan z całym jego entuzjazmem i wszystkimi ofiarami wymazać z naszej pamięci. Nie byłoby to może największe oszustwo w historii nowoczesnej, gdyż lista podobnych nie jest mała, ale na pewno najświeższe – dokonane w naszej przytomności i przy udziale naszych delegatów, reprezentujących europejskie “standardy demokracji”, co powinno znaczyć – prawo i prawdę. Całe doświadczenie ludobójczej wojny europejskiej i wszystkiego tego, co po niej osiągnięto, zostałoby przekreślone, a właściwie utopione w wydzielinach imperialnego agresora. Jakiś odruch wymiotny napiera mi w trzewiach, kiedy to piszę i dalej już nie mogę.

Czy jest jednak inne wyjście? Dobrze wiadomo, że ten przeciwnik respektuje tylko siłę, więc jedynie przed nią może się cofnąć. Podstępnie używanej przez niego sile militarnej należy więc przeciwstawić otwarte użycie siły militarnej. Sojusznicy z NATO powinni podjąć interwencję wojskową w obronie integralności terytorialnej i niezależności politycznej Ukrainy. Ale czy ktoś w Europie i Ameryce chce dzisiaj umierać za Sewastopol i Donieck? Czy można zakładać, że taka interwencja militarna pozostałaby tylko konwencjonalną wojną lokalną, a nie przerodziła się natychmiast w atomową wojnę globalną? Której pierwszymi ofiarami stałyby się Kijów, Warszawa, Wilno, Ryga i Tallin? A wszystkich dalszych ofiar nie sposób przewidzieć, ani nawet sobie wyobrazić. Czy jest w ogóle ktoś w naszym świecie, kto gotów jest podjąć takie ryzyko i za jego skutki odpowiadać? Może nie “przed Bogiem i Historią”, jak dawniej podniośle deklamowano, ale przed tymi, którzy ten Armagedon przeżyją? W Sinkiangu albo na Tasmanii.

Trzecia i ostatnia możliwość jest taka – jeśli przeciwnik działa skrycie, trzeba mu odpowiedzieć “adekwatnie”, czyli również skrycie. To znaczy dozbroić i doszkolić armię ukraińską tak, aby była ona zdolna bronić skutecznie swojego terytorium i agresorowi zadawać takie straty, które uzna za nieopłacalne i się cofnie. To oczywiście pociąga za sobą wzmożenie wojny i zwielokrotnienie jej ofiar, ale może, po pewnym, nieznanym czasie, przynieść pożądane skutki. Jest jednak takie pytanie, którego pominąć nie można – jeżeli przeciwnik ten, który całe terytorium Ukrainy uznaje za przejściowo odłączone od “matuszki Rassieji”, zaatakuje (jego samoloty latają nad całą Europą i w pobliżu Ameryki) pierwszy taki transport broni i wysadzi go w powietrze, to co my wówczas zrobimy? Uznamy to za casus belli i rozpoczniemy działania odwetowe, które sprowokują atomową wojnę globalną (patrz wyżej), czy też wycofamy się cichcem i pozostawimy Ukrainę samej sobie? Najpewniej to ostatnie, po którym powrócimy do stołu rokowań jeszcze bardziej upokorzeni, więc słabsi.

Sławetne restrykcje europejskie i amerykańskie (teraz dopisano do listy kilku polityków rosyjskich “średniej rangi”) pociągną za sobą odczuwalne w Rosji skutki i ewentualną zmianę rządców za jakieś dziesięć lat.

Więc co nam pozostało? Nic innego, jak tylko na jakiś czas przyzwyczaić się do wymiotów.

W końcu dziesięć lat walki o wolność, to nie tak wiele, jak na czterysta lat niewoli.

A coraz liczniejsze śmiertelne ofiary naszych braci? Co z nimi zrobić? Przynajmniej nie pozwolić, żeby wymazano je z naszej pamięci! Tyle możemy.