Przypomnienie

W opowiadaniu Marii Dąbrowskiej Pocieszenie (z cyklu Ludzie stamtąd) natrafiam na zdanie, w którym jednego słowa zupełnie nie rozumiem: Dwóch ludzi ciągnęło owce po deskach od chel. Co to są te chele? – zachodzę w głowę i zaczynam szperać po słownikach, ale w żadnym z tych, które mam w domu, słowo to nie występuje. Co gorsze – nie występuje również w słownikach internetowych, a to już dzisiaj może oznaczać skazanie na niebyt. Jednak autorka Ludzi stamtąd słuch językowy miała absolutny, czego świadectwem bezbłędne zawsze użycie gwary w tych utworach.

Zaraz, zaraz, a jaka to jest gwara? – pytam sam siebie. Wielkopolska, bliska tej, którą pół wieku później (opowiadania Dąbrowskiej dzieją się na początku dwudziestego stulecia) nasiąkałem wakacyjnie we wsi mojej babci, Agnieszki Walkowiak. Co prawda, kaliskie (gdzie leży Rusocin) było poddane władzy rosyjskiej, zaś kościańskie (gdzie Rogaczewo) pruskiej, ale jak widać i słychać, cechy mowy tutejszej były trwalsze od zaborów. I tak pomyślawszy, przypominam sobie co to była chelka, bo jakbym usłyszał wołającego wuja Kazimierza:

Bierymy te chelkę i pojadymy po zielone!

Chelka zatem był to lekki wóz  gospodarski, którym, w jednego konia zazwyczaj, jeździło się po drobnicę: zielone, zgrabki, ziemniaki. Dlatego boczne deski z niego łatwo było wyjąć, i użyć ich do czegoś innego. Jak w opowiadaniu Dąbrowskiej, w którym służą one do wpędzania owiec do stawu. Owce bowiem muszą zostać wyprane, zanim pójdą pod strzyżę.