Dla Marty Wyki

Czymże jest czas…

Kiedy to było? Odpowiedź wydaje się tak prosta, jak samo pytanie i zamyka w kilku słowach: wtedy, kiedy byliśmy doktorantami. I choć daty naszych studiów doktoranckich można sprawdzić w życiorysach, których z formalnych powodów akademickich napisaliśmy niemało, a pewnie i w aktach odpowiednich instytucji naukowych, dręcząca mnie jednak, wraz z tym pytaniem, niepewność, nieomal metafizyczna, bynajmniej nie znika. Pytanie: „kiedy to było?” jest pytaniem o czas, a z jego pojmowaniem mam problem, wskazany już przez Świętego Augustyna: Czymże więc jest czas? – zapytuje on w sławnym fragmencie swoich Wyznań. I odpowiada: Jeśli nikt mnie o to nie pyta, wiem. Jeśli pytającemu usiłuję wytłumaczyć, nie wiem.
Kiedy to było? Powtarzając to pytanie popadam w podobne zwątpienie i odpowiadam nie kalendarzowo, lecz legendowo: wtedy, kiedy zimą padał śnieg, i to nawet w mieście położonym na równinie, czyli w Warszawie. A dlaczego akurat ten śnieg jest taki znamienny i najpierw mi się przypomina? Dlatego, że w moich latach chłopięcych mieszkałem w kotlinie podgórskiej, gdzie śnieżne zimy były corocznie, a związane z nim gry i zabawy – dziecięcym zwyczajem. Jedną z pierwszych takich zabaw, zarówno życiowo, jak sezonowo, było „robienie orła” na świeżym śniegu. Dziś, zdaje się, zabawa ta całkiem już zanikła, chyba nawet moi dorośli synowie jej nie znają, nie mówiąc już o wnukach. Mógłbym im jeszcze tego orła zrobić, ale do tego potrzeba przynajmniej dziesięciu centymetrów świeżego, nie wydeptanego i nie rozjechanego jeszcze śniegu, co się w okolicach Warszawy od dawna już nie zdarzyło.
Na czym taki „orzeł” polega? Trzeba otóż położyć się grzbietem, w całej – by tak rzec – rozciągłości, włącznie z głową, na dziewiczej śniegowej połaci, wyciągniętymi ramionami zakreślić osiągalne półkola, zaś ruchem nóg wyznaczyć nożyce płaskie. Następnie, co świadczy nieodparcie, iż jest to sztuka chłopięca, najwyżej młodzieńcza, należy z tej pozycji poziomej wyskoczyć w pionową tak, żeby pierzchliwego wizerunku nie uszkodzić i pozostawić go nienaruszonym. I choć naprawdę nie wiem, czymże jest czas, i nie umiem też odpowiedzieć na pytanie, kiedy to było?, jestem pewien, że orła takiego wywinąłem niegdyś na jednym ze stołecznych placów podczas śnieżnego opadu. Wyraźnie widzę, jak płatki śniegu skrzą się w świetle latarni, co leżący spostrzega lepiej niż stojący i sztuczkę swoją wyczyniam swobodnie. Orzeł ten, teraz się zdradzam, przeznaczony był dla naszej dzisiejszej Jubilatki i przyjęła go Ona z uśmiechem.
Kiedy to było? Zimowym wieczorem, skoro padał śnieg, świeciły się latarnie, przechodnie zaś byli nieliczni. Nie bardzo późnym jednak wieczorem, gdyż jestem pewien, że przechadzaliśmy się jeszcze trochę, po wyjściu z teatru, choć nie potrafię rozstrzygnąć, czy to był Teatr Współczesny, czy też Dramatyczny. Jeśli ten pierwszy – to orła wywinąłem na Placu Zbawiciela, jeśli ten drugi – to na Placu Defilad, może nie na samym środku tej największej śródmiejskiej pustyni w Europie, lecz na jego przypałacowej, zatem teatralnej odnodze. Czy można by ustalić, w którym byliśmy teatrze? Wiele przemawia za Współczesnym, gdzie przebojem było Tango Sławomira Mrożka, w reżyserii Erwina Axera, z taneczną grą Mieczysława Czechowicza i Tadeusza Fijewskiego, ale mieszczę też nas w Sali Prób Dramatycznego, na wstrząsającym wówczas spektaklu Kartoteki Tadeusza Różewicza, reżyserowanej przez Wandę Laskowską, z rolą główną i właściwie jedyną Józefa Pary. Jasne, że tych wszystkich danych faktycznych nie wydobywam z pamięci, lecz z internetowych archiwów, ale żadne ich zasoby nie rozstrzygają tego, na którym z tych spektakli byliśmy wtedy razem, pewien jestem jednak, że w ten śnieżny zimowy wieczór wyszliśmy wtedy z teatru i ja tego orła dla Marty wywinąłem.
Mogło to jednak być jeszcze inaczej, nie po wyjściu z teatru, lecz z kawiarni, mianowicie Nowy Świat, w której swój pierwszy recital autorski miał Wojtek Młynarski, mój kolega ze studiów magisterskich, a nie doktoranckich, nawet z obozu wojskowego w Wałczu, o czym już parokrotnie wspominałem, a kiedyś może napiszę, bo barwnie się tam działo, jak to w wojsku, zwłaszcza studenckim. I znowu dane faktyczne, które staram się zaczerpnąć z dostępnych źródeł, raczej przeczą moim wspomnieniom, niż je potwierdzają. Wikipedia bowiem, do której zaglądam, mówi nam, że w styczniu 1965 roku w kawiarni Nowy Świat, rozpoczął swoje występy Kabaret Dudek, do którego Edward Dziewoński zaprosił osobiście początkującego wtedy Wojciecha Młynarskiego. To by się zgadzało, co do pory roku i stanu pogody, bo taki śnieżny wieczór w styczniu tamtego odległego roku jest całkiem prawdopodobny, ale nie zgadza się, co do danych kulturalnych. Jestem bowiem pewien, że na tym wieczorze w kawiarni Nowy Świat, usłyszeliśmy po raz pierwszy tę piosenkę Wojciecha Młynarskiego, która stała się na długie lata, podobnie jak Niedziela na Głównym czy dużo później Róbmy swoje, jego sygnaturą artystyczną, mianowicie W co się bawić. Dane faktyczne znowu się ze mną nie zgadzają, bo widnieje w nich zapis, że piosenkę tę wykonywał w kabarecie Dudek Wiesław Gołas, a ja wiem, że wykonał ją sam autor, bo po spektaklu winszowałem mu i powiedziałem, że to jest utwór, jak Tango Mrożka. A jego to dość ujęło, bo będąc prawdziwym poetą, uchodził jeszcze za „tekściarza” i był wrażliwy na literackie nobilitacje. Niestety tu się znowu coś nie zgadza, bo w pobliżu skrzyżowania Nowego Światu ze Świętokrzyską nie ma żadnego takiego placyku, na którym mógłbym w śnieżny styczniowy wieczór swego orła dla Marty wywinąć, więc musimy przyjąć, że ważniejszy jest czas wspomnień niż faktów.
Ze wspomnień tych wynika niezbicie, że poznaliśmy się i zaprzyjaźnili, a nawet może trochę więcej, bo ja niewątpliwie Martę wielbiłem, na co ona łaskawie przyzwalała, w czasie wyznaczanym przez Kartotekę, Tango i W co się bawić. To nie są może wszystkie artystyczne oznaki tamtego gęstego w wydarzenia kulturalne czasu naszych studiów doktoranckich, i można by do nich dorzucić Miazgę Jerzego Andrzejewskiego, z ekscytującym fragmentem opublikowanym przez „Twórczość”, Sennik współczesny Tadeusza Konwickiego, który stał się wyróżnionym prozaikiem późniejszych krytyk literackich Marty Wyki oraz jeszcze jeden tytuł Tadeusza Różewicza, dający przez pewien też czas (znowu ta niepewność czasu) nazwę tej międzyepoce: Nasza mała stabilizacja. Była to złudna, jak wiemy, stabilizacja, podszyta więcej niż niepokojem, bo właściwie podminowana i eksplozji ukrytych w niej ładunków, mieliśmy wkrótce doświadczyć, ale była to nasza stabilizacja, w tym bardzo elementarnym sensie, że byliśmy z przekonania, nie z wyrachowania, gdyż byłoby ono mylne, na studiach doktoranckich i poważnie oraz uważnie pracowaliśmy nad swoimi doktoratami. Jeszcze nie było zdjęcia Dziadów Dejmka ze sceny Teatru Narodowego, jednak kampania, jakiej poddano Popioły Andrzeja Wajdy, koniec naszej małej uprawianej stabilizacji zapowiadała.
I tak na myśl o tym, że czcimy właśnie półwiecze doktoratu Marty Wyki, co znowu wtrąca mnie w otchłań pytania o czas, odsłaniają mi się, nawarstwiają i sklepiają pokłady pamięci z naszymi Lehrjahre związane, potem zaś rozchodzą i rozpękają. Już powiedziałem, że poważnie traktowaliśmy swoje studia i prace, przebiegające w różnych, lecz sąsiednich instytucjach, bo moje na polonistyce uniwersyteckiej, a jej w iblowskiej, spotykaliśmy się też na seminariach i w środowisku koleżeńsko-przyjacielskim, co zażyłości sprzyjało. Warto może wspomnieć, że rozrywkowo oraz edukacyjnie czytywaliśmy Maigrety Georgesa Simenona i słuchaliśmy też pieśni Brela i Brassensa, z płyt przywiezionych przez stypendialnych szczęściarzy. Mnożyły się wtedy również kółka i krążki, półjawne i niejawne, teoretyczne i aktywistyczne, wszystkie razem, jako zjawisko, zapowiadające koniec „naszej małej stabilizacji”. Marta przezornie tym bardziej skupiała się na swojej pracy naukowej, czego niestety o mnie nie daje się powiedzieć. A ponieważ wszystko tu razem, powtarzam, nawarstwiało się i sklepiało a także rozchodziło się i rozpękało, więc dzień obrony doktoratu Marty był nie tylko kulminacją jej studiów doktoranckich, ale także, mających główny swój ośrodek w moim uniwersytecie wydarzeń Marca 1968. Czy warto zapewniać kogokolwiek, że Marta napisała pracę znakomitą i jedyne, co można byłoby do niej dodać, to deklamację Inge Bartach, będącą wówczas pewnym rytuałem; Jej obrona, rzecz jasna, była błyskotliwa i przyjęta summa cum laude; bankiet oficjalny, zapewne przyjemny, zanikł mi w pamięci, ponieważ ważniejszy był prywatny, który, jak zwykle, nastąpił potem. W szczupłym, zatem ścisłym już gronie pojechaliśmy do jednego z przyjaciół (był nim Ryś Przybylski) i tam, w jego ówczesnej kajucie raczej niż kawalerce, zabawom i śpiewom nie byłoby końca, gdyby nie to, że byłem umówiony na redagowanie rezolucji, która potrzebna była na jutro, a okazała się Deklaracją Ruchu Studenckiego. I tak pożegnałem się z Martą tego wieczoru, skutkiem czego mój doktorat spóźnił się o czas dwukrotnych studiów doktoranckich, których zresztą nie odbyłem, ale nigdy naprawdę się nie rozstaliśmy, o czym najlepiej świadczy dzisiejsze spotkanie, po którym znowu, dla Marty, jestem gotów wywinąć orła, jeśli tylko spadnie śnieg. Czymże bowiem jest czas…