Wspominek

W miniony piątek, 14 stycznia w południe, na pięknym Cmentarzu Jeżyckim w Poznaniu, pochowaliśmy Bogusia Barczaka, męża mojej kuzynki Basi, córki cioci Leokadii, siostry mojej mamy. Basia jest mi najbliższa spośród coraz szczuplejszej gromady kuzynów, ponieważ jesteśmy prawie rówieśnikami, a znamy się i lubimy od dziecinnych, pierwszych dni wakacyjnych, spędzanych w gospodarstwie naszej babci, Agnieszki Walkowiak  w Rogaczewie Wielkim, powiat Kościan. 

Boguś, jej mąż, o wymownym wielkopolskim nazwisku (piszą, że pochodzi od barku, ale ja uważam, że od barci) był rzemieślnikiem artystycznym, złotnikiem i srebrnikiem, o usposobieniu życzliwym i pogodnym, które zachowywał w początkowym stadium choroby, co dopadła go już kilka lat temu. Widziałem się z nimi jeszcze wtedy, już mnie nie poznawał, ale często się uśmiechał, jakby sam sobą był zakłopotany. Ostatnie półrocze było bardzo ciężkie, wyczerpywały go kolejne choróbska, leżał i  już nie wstawał. Wymagał przeto opieki ciągłej, której trud widać po wdowie.

Pojechaliśmy na ten pogrzeb razem z moją jedyną siostrzenicą Marynią, z którą jesteśmy zżyci, choć nie widujemy się za często, bo dzieli nas 50 kilometrów (takie są “okolice Warszawy”), a tam spotkaliśmy dość sporą jeszcze grupkę kuzynek i kuzynów, w latach więcej niż średnich, spośród których niezmiennie młody wydaje się tylko Maryś Walkowiak, dziedzic rogaczewskiego gospodarstwa. Z pokolenia mojej mamy nikogo już nie było, bo ostatnia jej siostra, ciocia Marysia, zmarła w Poznaniu przed dwoma laty. Na jej pogrzeb nie pojechałem, choć odwiedziłem ją jakieś sześć, siedem lat temu, ale trudno mi było połapać się w jej starczym gadaniu. 

Na pogrzebie Bogusia Barczaka to ja byłem teraz najstarszy wiekiem.