Atrapa w niebycie

Ci, co przegłosowali w Sejmie tzw. odbudowę tzw. Pałacu Saskiego wraz z przyległościami, zapewne nie przeszli nigdy spacerowym krokiem obok tzw. ratusza warszawskiego na Placu Teatralnym, który rzekomo odbudowano. Zwykle jeżdżą służbowymi autami, a patrząc widzą wszystko o d d z i e l n i e ! (…) Wypchane głowy grubo im puchną.

Co do ratusza, z przeciwka czyli spod monumentalnego gmachu Teatru Wielkiego, widać najlepiej, że  to atrapa, fasada z papier maché, byle jako zakrywająca segmenty betonowego biurowca.

Przyszła atrapa Pałacu Saskiego ma zapewnione czołowe miejsce w konkursie na najgorsze budowle stolicy III RP, obok rzeczonego ratusza, gmachu TVP i Złotych Tarasów.

Na szczęście, prawdopodobnie nigdy nie powstanie…

Świadectwo

Nie politykuję, nie komentuję, nie kibicuję, ale nie próżnuję, oto świadectwo:

 

Nikt już nie żyje z tamtych moich jeleniogórskich przyjaciół, wspominając ich czuję się tak, jakbym powracał w homerycką krainę cieni, ale ich stamtąd nie wyprowadzę, bo nie mam żadnej mitycznej władzy ani mocy, najwyżej odpomnę ich dla siebie i Ciebie, na co sobie zasłużyli, bo każdy z nich miał życie na swój sposób pełne i należycie dramatyczne, innych przecież na tej ziemi nie ma. Najpierw Wiśniak, z nim jest najłatwiej, gdyż najmniej o nim wiem, przeto spiszę najkrócej. On był warszawiakiem, co wspomniałem, półsierotą, podobnie jak ja, stąd może to pierwsze przyciąganie, które nie okazało się trwałe, bo wkrótce wyjechał z mamą do Warszawy, zanim ja opuściłem Kotlinę. Nie byliśmy tak blisko, jak z Kaziem, nie przesiadywałem i nie posilałem się u niego, ale kiedyś przypadkiem byłem u nich w mieszkaniu, na pierwszym piętrze tej kamienicy zdobnej w secesyjne stiuki, wysokie weneckie okna, a w środku ciężkie szafy, stojące, tykające zegary i masywne kredensy,  a pośród tych pokaźnych kubicznych dymensji – jego mama, malutka, suchutka, prawie niedostrzegalna, ale gorąca, promieniująca miłością do swego jedynaka: Marek,  Mareczek, Marunio,  zdrabniała pieszczotliwie jego imię. Tego Marka Wiśniewskiego, bo tak się naprawdę nazywał, Wiśniak był jego koleżeńską przezwą, powinienem całkiem zapomnieć, bo przeszliśmy razem ledwie parę klas podstawówki i niewielką dawkę ulicznego kumplostwa, kiedy jednak, z maturą i prawie dorosły przyjechałem do Warszawy na studia, był pierwszą i jedyną znaną mi wcześniej osobą, jaką tu spotkałem, bo nikt z moich kolegów szkolnych nie wyprawił się na stołeczną uczelnię. Po kilkumiesięcznej chyba, wstępnej adaptacji, udałem się sobotniego może wieczoru do klubu Hybrydy, gdyż nie można było wtedy poczuć się studentem spełnionym, nie zostając klubowym bywalcem i po odstaniu odpowiedniego czasu w ulicznej kolejce, miejsc zawsze było mniej niż chętnych, przestąpiłem próg wtajemniczenia. Zaraz za nim, w pierwszej sali od wejścia stał stół bilardowy, do gry nazywanej dawniej amerykanką, a obecnie snookerem, sześć łuz w rogach band i ich połowach, ciągle dają jakieś turnieje w sportowych telewizjach, które mnie nużą, chociaż szmat licealnego życia spędziłem w bilardziarni, o czym bliżej kiedy indziej, więc sponad zielonego sukna tego stołu, po celnym uderzeniu kapką kija w bilę, podnosił właśnie głowę, elegancko ubrany, wówczas do klubu nie chodziło się w szmatach, tylko w  marynarkach, nazywanych właśnie klubowymi, najlepiej angielskich, młody przystojniak o okrągłej, gładkiej twarzy, okolonej krótko przyciętą, płynnie cieniowaną blond fryzurą i jasnymi oczami, którymi przejrzał mnie jak powietrze. A ja zaraz go poznałem, stanąłem jak wryty i palnąłem:

     – Wiśniak! Jedry twoi pałki – Wiśniak!

     Na co on wzruszył ramionami i złożył się do następnego uderzenia w bilę. To jedry twoi pałki wziąłem od żarskich kolegów, z których paru było wilniukami, ale nie sądzę, żeby Marek obruszył się na tę prowincjonalną nawyczkę językową i dlatego mnie pominął. Przezwa go też nie mogła dotknąć, ponieważ on mnie naprawdę nie poznał, więc niczego z nią nie skojarzył. Tamten chłopięcy okres w Kotlinie był dla mnie matecznikiem szczenięcych przygód, a dla niego, jak dla jego mamy, przedawnionym epizodem wymuszonego zesłania. Dlatego ja miałem ten czas w żywej pamięci, a on wymiótł go z siebie do czysta. Właściwie zostało mi to do dzisiaj, że zwykle lepiej pamiętam ludzi, których spotkałem gdzieś tam i kiedyś tam, niż oni pamiętają mnie, a ta scena z Wiśniakiem, który mnie przecież nie obraził świadomie, lecz naturalnie zignorował, może służyć za matrycę moich przelotnych międzyludzkich relacji. Nie skłamię, kiedy napiszę, że grzecznościowe w podobnych sytuacjach zapytanie: Proszę przypomnieć, skąd mam przyjemność Pana znać?  – mnie zadawano wiele razy, natomiast ja nie pamiętam, żebym je kiedykolwiek wypowiedział, bo nie miałem takiej potrzeby. Ja ich zawsze lepiej rozpoznawałem, nawet jeśli to była jakaś konferencyjna migawka z dawno minionej epoki, a oni mnie najczęściej nie. Ma pamięć do twarzy – mówi się o kimś takim jak ja, albo jeszcze lepiej: ma pamięć do ludzi. Otóż ja miałem i mam dobrą pamięć do ludzi, w podwójnym sensie tego przymiotnika, bo ich zwykle dobrze pamiętam i to od dobrej raczej strony, nie jest to jednak jakiś tajemny dar nadprzyrodzony, ani też naturalna cecha fizjologiczna, lecz zastępcze zaspokajanie emocjonalnych ubytków. Marek, który był półsierotą, podobnie do mnie, stąd może to wstępne, wzajemne przyciąganie, miał miłującą bezmiernie mamę, która wypełniła go swoim uczuciem, a ja miałem ojca, który starał się mnie kochać, ale pozostawił  wrzuconego w świat i złaknionego ludzkich łask. Nie, z Markiem już nigdy więcej się nie spotkałem, przez resztę życia spływały do mnie główne o nim wieści, jakbym wyłapywał je specjalnymi antenkami, wiedziałem, że skończył architekturę na politechnice i został wziętym projektantem, nagradzanym i wyróżnianym w stołecznych i krajowych konkursach. Zmarł zeszłej jesieni, a był tylko rok starszy ode mnie,  pochowano go w  Nieporęcie, gdzie wcześniej wybudował rodzinną willę nad zalewem. Zebrałem wszystkie jego nekrologi, jakie ukazały się publicznie i mam je odłożone. Jestem pewien, że gdybym zmarł wcześniej od niego, wcale by tego nie zauważył.

Z Kaziem było odwrotnie – on, co prawda, na przyjacielski pobyt u nas nie dawał się namówić, pewnie wolał unikać rodzinnych ceremonii, ale na mój pogrzeb przyjechałby niezawodnie, chociaż w Warszawie nie był od czasu gościnnych występów teatru jeleniogórskiego, granych w minionej epoce. Zmarł wcześnie, parę lat po przejściu na emeryturę, dopadnięty przez jakieś straszne choróbsko, które żarłocznie odbierało mu siły, niczym wewnętrzny wampir wypijało krew i wysysało soki żywotne, przemieniając ciało w bezwładną, zwiędłą roślinę. Jego zapaść i śmierć są dla mnie bolesnym przykładem ślepej, zawistnej, psychosomatycznej pomsty nad osobą. Odchodząc z teatru, który był siedzibą jego pełni życia, a nie zwykłym stanowiskiem pracy, Kazio był w pełni sił, zegar emerytalny bezwzględnie jednak wybił mu godzinę rozstania. Nie mógł sobie potem znaleźć dobrego miejsca ani czasu, żonę i córkę kochał, domowe kapciowanie go jednak mierziło, a robienie zakupów i siedzenie przed telewizorem wkurzało. Za cichym czytaniem nigdy nie przepadał, gdyż wielbił dźwięk słowa scenicznego, ogródka nie miał i nie lubił, majsterkowania nie znosił, bo po tym, jak władał maszynerią teatru, wydawało mu się pokątną onanią. Uciekł od całej tej goryczy w sport, zawsze mu bliski, ale dobiegał siedemdziesiątki i chyba przeliczył się z siłami. Codziennie rano ciął wodę w basenie kraulem lub delfinem, aż wokół bryzgało, po południu zaś wyciskał z siebie siódme poty, przejeżdżając kolarzówką kilkadziesiąt górskich kilometrów. Czy on katował swój organizm za to, że nie mógł żyć tak, jak ciągle pragnął, tego nie mogę wiedzieć, ale któregoś dnia ciało dopadła wewnętrzna zapaść, po której dokonał życia nie w normalnym szpitalu, lecz w rozpaczliwej wymieralni. Nie byłem niestety przy nim, ani na jego pogrzebie, bo wypadło mi to wszystko nie w porę, podczas jakiejś debaty czy konferencji, ale jak coś przychodzi nie w porę, to trzeba się dobrze zastanowić, czy jest to zewnętrzna przeszkoda, czy też wewnętrzny wybieg. Wiem, że pogrzeb Kazia był tłumny i wzruszający, a teatralne parafernalia otaczały jego trumnę w cmentarnej kaplicy, którą mamy bardzo okazałą. I tak, to nie on mnie zawiódł, lecz ja jego, bo tamten swój występ mogłem przecież przełożyć lub odwołać. 

O Kaziu nie można powiedzieć, że był mistrzem sceny, gdyż nigdy na niej nie występował, ale był tym, kogo dawniej nazywano teatermajster, a bez niego żaden spektakl nie mógł się ziścić. Władał osobiście wszystkimi instrumentami teatralnego zascenia, zarówno mechanicznymi, jak ręcznymi, oświetleniem i udźwiękowieniem, a można było na niego liczyć, gdy chodziło o obroty całej sceny, jak i osobiste przesunięcie kulisy. Konstrukcje sztankietów umożliwiających spuszczanie ludzi i rzeczy z nadscenia do zapadni oraz przepastne zasoby rekwizytów, których celowy dobór wymagał wróżenia z ręki, nie miały dla niego tajemnic. Z równą perfekcją kreował cienie intymnych zbliżeń, co iluzję przyrodniczej katastrofy, ponieważ sceniczny świat przedstawiony stał się jego matecznikiem. Poruszał się w nim tak pewnie i bezbłędnie, jakby się w nim urodził; lotnie spełniał życzenia reżyserów, scenografów i aktorów, ramię w ramię pracował z maszynistami, oświetleniowcami, akustykami, inspicjentami i kurtyniarzami, zawsze sprawny i pogodny. Skąd mu się to wzięło i jaką drogą do tego doszedł, tego nie zdołałem się dowiedzieć, przez całe lata bowiem się nie widywaliśmy i nie towarzyszyłem jego kolejnym krokom zawodowym. A kiedy, po zawinionej przez los wyrwie czasowej,  łapczywie się wzajemnie zbliżyliśmy, to szybko zamilkł i zszedł z tego świata, zanim przyszło mi do głowy, żeby go podpytać i wyciągnąć na zwierzenia. Kwestia wydawała się poniekąd cudowna, gdyż w naszym szczenięcym otoczeniu, nic nie zapowiadało zauroczenia teatrem, nie chodziliśmy na żadne szkolne spektakle, nikt nas do sceny nie zachęcał i ona nas nie nęciła, do gmachu nie zaglądaliśmy i omijaliśmy  nawet magazyny, o nieszczelnych wtedy otworach. To prawda, że w środku naszego ulicznego kwartału stał ten imponujący rzeczywiście obiekt, niczym on nas jednak nie pociągał, jego podwoje były przed nami  zamknięte i wydawał się eksterytorialny. Musiał on  jednak emanować urokiem sceny, skoro, kilka lat później, oczarował mnie Czarującą szewcową  i odtąd na każdym innym spektaklu wzdycham za takim oczarowaniem. Kaziem nasz teatr zawładnął doszczętnie i dożywotnio, a dostał się do niego zaraz, po swojej ślusarskiej czy też stolarskiej zawodówce, jako chłopiec podręczny. Szedł uparcie i skutecznie  drogą zawodową, wspinał się po niej szczebel po szczeblu, aby osiągnąć szczyt, którym było stanowisko szefa sceny, co zapisano w kronikach. Wymowną miarą jego osiągnięć, był niezastępowalny udział w festiwalowych tournée swego zespołu.

W Bogocie, mawiał Kazio czasem przeciągle, w Bogocie, i szło mu do śpiewu, a ja, raz jeden jedyny, ledwie zdążyłem go zapytać:

Kaziu, jak to się stało, że Ty trafiłeś do tego teatru?

– Od małego go kochałem – odrzekł bez wahania, a ja po niewczasie pojąłem, że najważniejszego o nim nie wiedziałem, pewnie dlatego, że nie umiałem wiedzieć, zatrzaśnięty w swoich ludzkich kartotekach. Dalszy ciąg tej rozmowy już niestety nie nastąpił, choć się do niej szykowałem, siedzieliśmy jednak w „Teatralnej” otoczeni wianuszkiem artystek i artystów sceny polskiej, a szumiało nam coraz bardziej i to nie na gór szczytach, lecz w głowach.

Staszek natomiast poległ, może raczej zaginął, w każdym razie przepadł i to również przez sztukę, której został szczególnym adherentem, już od czasu tamtych zdobycznych hikorów. Mój chłopięcy idol zawsze właściwie myszkował po mieście i okolicy, pierwszy wciskał się do opuszczonych przez wysiedleńców domów,  zdobywając co się da i jak leci, a było co, i leciało: kryształy, porcelana, dawne instrumenty, przykładowo apteczne, miśnieńskie bibeloty, za którymi przepadał, a także meble i obrazy, ostatecznie, bo wolał to, co dawało się podręcznie wynieść. Najpierw działał w pojedynkę i odbywał różne wyprawki do zakamarków miejskich i siedlisk wiejskich, krajobrazowych willi nie pomijając. Potem objeżdżał okoliczne jarmarki, aby zdobycze wymienić lub spieniężyć, na słynnym wrocławskim placu Nankiera poznawał podobnych sobie prowincjonalnych handlarzy staroci, potem znawców i kolekcjonerów, podpatrywał ich, uczył się od nich i to były jego uniwersytety, bo do prawdziwych nigdy nie wstąpił. Jako nastolat musiał już pomagać mamie i siostrze, własna zaradność go pociągała i mu imponowała, pieniądz przepływał mu przez ręce i wkrótce został królem życia na ówczesną miarę, gracko przemieszczając się nocną taksówką z jeleniogórskiej „Europy” do karpackiej „Patrii”, w kompanii i nie na sucho. Każda zabytkowa cenność, którą zmyślnie wynajdywał, podnosiła jego samoocenę i dochody, a kiedy wyrwał się z lokalnych zależności i został dostawcą renomowanego stołecznego marszanda, wydawało mu się, że złapał Pana Boga za nogi. Jego boss, nazywany „Złotogłowym”, nie był jednak marszandem, bo taka specjalność wtedy nie istniała, lecz szefem gangu przemytniczego, handlującego równie sprytnie obrazami, jak numizmatami, sztabkami złota i precjozami Fabergé. Mówiło się pokątnie, że wykrył i przejął niemałą część legendarnego „łabędziego serwisu” Brṻhla, z którego fortunnie sprzedawał pojedyncze cacka. Przemyt szedł do Wiednia i to nie jakimiś kolejowymi schowkami, lecz pocztą dyplomatyczną przez zwerbowanego kuriera, a  podstawiony antykwariat sprzedawał go stamtąd na świat, czyli głównie do Ameryki. Staszek tego „Złotogłowego” nigdy na oczy nie widział, najwyżej spotykał się z jego przybocznymi, którym oddawał fanty za godziwym wynagrodzeniem i uzgadniał kolejne cele.

I tak to szło przez dobrych kilka lat, dopóki nie natrafił na ten jeden obraz, który był niewątpliwym arcydziełem, bo nawet w nim wywołał rodzaj epifanii, chociaż już dawno, ku żalowi swojej mamy, syn rozstał się z wiarą i wyznaniem, prowadząc życie ostentacyjnie ziemskie, w którego uciechach coraz mocniej gustował.  Dzieło było prawdopodobnie tworem jednego z dawnych mistrzów hiszpańskich, ale tego się nie sprawdzi, ponieważ wszelki ślad po nim zaginął, a ja zapewne jestem ostatnim jeleniogórzaninem, który je pamięta, chociaż na własne oczy go nie widziałem. Działo się to już podczas akcji nie przypadkowych, lecz przez gang organizowanych – wybierało się willę lub kamienicę i pod zmyślonym pretekstem lustrowało kolejne lokale. Rejestr wybranych fantów Staszek przekazywał przybocznym,  boss zaś decydował o celu i sposobie ich pozyskania. Na ten rarytas Staszek natrafił u jakiejś samotnej staruszki, mieszkającej w parterowym, dość podniszczonym domku, zaraz koło cieplickich zabudowań klasztornych, prawie naprzeciw całego tego imponującego, wraz z barokowym kościołem, kompleksu budowli sakralnych, który ongiś był siedzibą cystersów, gospodarujących uzdrowiskiem od XV bodaj wieku. Przodkowie staruszki, musieli mieć coś wspólnego z tym zakonem,  może jakiś ogród prowadzili albo źródło obsługiwali, czego się już nie dowiemy, chyba żeby ktoś wreszcie scalił i odzyskał dla Cieplic, rozparcelowane po wielkich bibliotekach archiwum Schaffgotschów. W sypialni nad  jej łóżkiem – podwójne, rzecz jasna, małżeńskie, dębowe łoże z łukami ciężkich szczytów, staruszka została w nim sama, bo mąż ją odumarł krótko po wojnie, po której oboje dostali od nowych władz papiery autochtonów, gdyż wylegitymowali się polskimi właśnie przodkami i zostawiono ich w spokoju we własnym domku – wisiał sobie, zapewne od lat, ten obraz.

Umieszczono go odpowiednio powyżej środkowej osi łoża, a mógł mieć, sądząc z opowieści Staszka, razem z ramą, jakieś osiemdziesiąt na sześćdziesiąt centymetrów. Był to, ciemny w tle, z wiekiem dodatkowo przybrudzony i sczerniały portret Madonny. Madonna bez dzieciątka ujęta została w półpostaci, z twarzą owiniętą chustą zlewającą się z ciemnym tłem, lecz ekspresywnie wyrazistą, zwróconą ku patrzącemu tak, aby klęknął poniżej, bynajmniej nie bosko wniebowziętą, lecz po ludzku cierpiącą, co w chrześcijańskiej ikonologii nazywa się Mater Dolorosa. Staszek ujrzawszy ją, padł najpierw na kolana, ale podniósłszy się zaraz, stwierdził, że to nie płótno, lecz deska, bo zmyślnie rzecz opukał. W jej czarnym prawie całkiem dolnym narożniku, można było przez lupę odczytać datę, 1655 oraz podpis, który mu nic nie mówił: jakiś Hurillo, Nurillo albo i Murillo. On już się trochę podkształcił historyczno sztucznie przez lata swych eksploracji, miano to jednak przekraczało zakres jego wiedzy, choć intuicja go nie zawiodła. Uczęstował babcię łakociami ze zdrojowej cukierni, obdarował pożądaną wtedy bezmiernie paczką kawy i umówił się na następne spotkanie. Posłał cynk do centrali, a sam pojechał do Wrocławia, gdzie spędził dzień w bibliotece uniwersyteckiej na poszukiwaniach, które nie były bezowocne. Dowiedział się bowiem, że malarz hiszpański, Bartolomé Esteban Murillo, uznawany za jednego z największych, istniał naprawdę, a około roku 1655 namalował serię portretów Madonny, na zamówienie generała zakonu cystersów. Lotów rejsowych z Wrocławia do Jeleniej Góry, jak przed wojną, wtedy nie było, ale taksówkę można było wziąć za podwójną taryfę i Staszek nią popędził. Kiedy stanął w otwartych przez babcię odrapanych drzwiach jej domku, ona powiedziała dość zdumiona:

Przecież pana koledzy już tu byli…

Staruszka wydała im ten obraz w zamian za szwajcarski rzekomo zegarek w nylonowej, przejrzystej kopercie. Uwielbiała patrzeć na grę cudownego, niczym harmonia sfer, mechanizmu. A Staszek jak poszedł w cug, tak już się z niego nie podniósł.