Litewska nauka

Na wileńskiej konferencji kulturoznawczej spotkaliśmy się nie tylko z koleżankami i kolegami litewskimi, ale także z Albanii, Bułgarii, Estonii, Łotwy, Słowacji i Węgier. Z dodatkiem Litwy i Polski – to spory kawałek środkowej, czyli rodzinnej Europy. Nasi gospodarze z Instytutu Badań Kulturowych Litewskiej Akademii Nauk dokonali cudu, aby ze środków swojego Komitetu Badań Naukowych (Reaserch Council of Lithuania) spotkanie takie stworzyć, nadać mu odpowiedni poziom intelektualny i rozgrzać  życzliwością oraz gościnnością.

Co to znaczy? To mianowicie, że humaniści litewscy mają własne, dobre ambicje współtworzenia rodzinnej Europy, a w ich realizacji nie zamierzają czekać na nikogo, ani też nikomu się nie wysługują. Takie ambicje wśród humanistów polskich zanikają i już dawno nie natrafiłem na podobne spotkanie u nas. Nie udało się nawet stworzyć na Uniwersytecie Warszawskim kulturoznawczych studiów bałtystycznych. Cieszę się więc, że humanistyczne centrum naszej Europy przesuwa się do Wilna i będę, w miarę sił i możliwości, je wspomagał.

Kojarzy mi się to z zaskakującym trochę widokiem Wilna i tego kawałka Litwy, jaki przy okazji zobaczyłem. Byłem tam poprzednio jakieś sześć, siedem lat temu, jeszcze przed wejściem do Unii Europejskiej i choć już wtedy dbałość o stolicę musiała napawać szacunkiem, to jednak jakiś posowiecki syf i swąd ciągle się odczuwało. Wilno dzisiejsze zostało całkowicie odmienione, starówka jest klejnotem, ulice handlowe europejskim salonem, a nowe centrum biznesowe, po drugiej stronie Neris (Willi) nie razi, lecz pociąga. Wieżowce są proporcjonalne do wielkości miasta i i jego zabudowy, każdy z nich jest zindywidualizowany w rysunku, a wszystkie one jakoś “rozmawiają ze sobą”. To się chyba nazywa kompozycją przestrzeni – sztuką u nas nieznaną.  Żadnej takiej seryjnej tandety anonimowych “tałerów”, jak w Warszawie i chaotycznego ich nagromadzenia, którego nawet “żagiel” Liebeskinda nie przetworzy. Litwini jakoś  dbają o swoje miasto i państwo.

W sowieckiej Litwie wszystkie warunki były nieporównywalnie gorsze i trudniejsze niż w Polsce tamtego czasu, a jednak nie pozwolili sobie postawić żadnego monstrum w sercu miasta, a ten socrealistyczny pałac, który tam stoi dzisiaj jest prawie niedostrzegalny. Zbudowane wówczas dzielnice mieszkaniowe mają gabaryty Sadów Żoliborskich i toną w zieleni. Oni mają w sobie jakąś siłę, spryt i upór, które  pozwalały  przetrwać im najgorsze z możliwie małymi stratami. Dziś kiedy jest im nieporównanie lepiej, sprawiają się też lepiej, zaś uzasadniona duma pozwala im widzieć siebie jako podmiot nie tylko polityki wewnętrznej, ale i zewnętrznej. Na lotnisku kupuję “The Baltic Times” – to  gazeta opiniotwórcza wydawana z Rydze, z oddziałami redakcyjnymi w Wilnie i Tallinie. Problematyka litewska jest tu na pierwszym miejscu, a w niej akurat polsko-litewski konflikt edukacyjny. Niezależni publicyści nie mają wątpliwości, że konflikt ten jest podsycany przez mniejszościowych polityków, a manifestacje pod ambasadą litewską w Warszawie opłacane po prostu. Nie mam własnych opinii w tej sprawie, bo jej nie badałem, poza tym, że posługiwanie się symbolem “Wrześni”  jest rażącym nadużyciem. Ale jedno jest pewne – ten konflikt nie działa tylko na Litwę, działa też na Łotwę i Estonię, a jeśli działa na kraje bałtyckie, to działa też na Finlandię i Skandynawię. Odpowiedź na pytanie – czy polityce polskiej opłaca się takie oddziaływanie? – pozostawiam politykom. Mam nadzieję, że nie chcą oni być zakładnikami polityków mniejszych. Litwini mają swoje, historycznie uzasadnione, wrażliwości językowe, trzeba więc je uwzględniać i respektować. Jeśli samemu w swojej wrażliwości chce się być respektowanym. 

Na tej konferencji mówiliśmy po angielsku. Z Litwinami, także w mieście, dobrze rozmawia się po angielsku, nawet jeśli mówi się źle. To neutralne, jak ongiś łacina, medium pozwala nam wszystkim czuć się równoprawnie i wzajemnie. A stąd już tylko krok do przyjaźni, którą akurat udało nam się osiągnąć.

Trzeba więc szukać takich mediacji, aby przynajmniej wyjść z konfliktu.        

(Napisałem to zamiast listu do Rity Repsiene, Stanislovasa Jukneviciusa (nie mam odpowiednich diakrytów w klawiaturze) i wszystkich naszych wileńskich przyjaciół, jako formę podziękowania za spotkanie i gościnę.)          

 PS. A ser dżiugas chyba  jest lepszy od gruyere’a, który dotąd uważałem za najsmaczniejszy na świecie!

 

Podziękowania

Dariuszowi Dziurzyńskiemu za tom wierszy Symultana (Jirafa Roja, Warszawa 2010), w którym zwłaszcza cykl zatytułowany Treny dla Magdy czytam z przejęciem.

Leszkowi Koczanowiczowi za książkę  Lęk nowoczesny. Eseje o demokracji i jej adwersarzach. Universitas, Kraków 2011. Jeszcze o tym pomyślę, ale już przyswajam: Marks dla naszych czasów, Jak możliwa jest wspólnota krytyczna.

Radość jeszcze większa!

No i wygraliśmy! Miałem to przeczucie, ale nic nie mówiłem, nawet nie miauknąłem, kiedy jechaliśmy razem na ogłoszenie wyników! 

Pióropusz Mariana Pilota został tegorocznym laureatem literackiej nagrody Nike! Wiedziałem o tym chwilę wcześniej, bo kiedy, tuż przed ogłoszeniem werdyktu, czytano fragment utworu laureata, rozpoznałem go po pierwszych słowach. Taka to jest proza – w sobie jedyna, samoswoja.

Gdybym chciał powiedzieć, co myślę o samym utworze, musiałbym tutaj przepisać całą, piękną i celną, laudację przewodniczącej jury Grażyny Borkowskiej. Ponieważ można ją znaleźć w drukowanej i elektronicznej “Gazecie Wyborczej” więc przytaczam tylko wyimek:

“Tutaj biografia musi się bronić opowieścią. Siłą narracyjnej inwencji, produktywności, wolności, sowizdrzalskiej subwertywności i chłopskiego sprytu. Słowo jest orężem, tak jak pióropusz jest szczególnego rodzaju totemem kierującym uwagę na swój źródłosłów, który kryje związek między pisaniem a walką, narzędziem pisarskim a wyposażeniem wojownika, fightera, zwycięzcy. Dlatego autor może powiedzieć: <Nie wyjmowałem swojego pióra z kieszeni i ściskałem je tak, jak w kieszeni ściska się nóż>”.

« Previous Page