Bezsilność

I pomyśleć, że już dwa tygodnie nic tutaj nie zapisałem? Ale, co mam pisać? Być kronikarzem wojny – nie mam siły, nie potrafię.  Każde zranione dziecko, każdy zrujnowany dom ożywiają moje najgorsze wspomnienia – praobrazy moich wyobrażeń. Tak, pamiętam jak w ścianę naszego tarnobrzeskiego mieszkania walnął granat i wybił w niej dziurę, my zaś uciekaliśmy z pięterka w tumanach kurzu i dymu… Nie, zabitych kobiet i dzieci na oczy nie widziałem, podobnie poległych żołnierzy, ale tyle obrazów fotograficznych i filmowych mam w sobie, że są moje własne i zaraz ożywają, gdy tylko pojawiają się zdjęcia z Ukrainy. Łzy stale cisną mi się do oczu, wzmagane przez poczucie bezsilności. Bojownicy ukraińscy walczą zawzięcie, oby nie do ostatniej kropli krwi, a my na to patrzymy w telewizji, w najlepszym razie wspomagając uchodźców. Nie mogę już słuchać tych powtarzanych nieustannie banałów o gwarancjach NATO, jedności Unii Europejskiej, pomocy wolnego świata. Ale przecież dobrze, że są głoszone i nie są kłamliwe…

Z powodu tej bezsilności zadaję sobie ciągle pytanie: co można zrobić, aby powstrzymać Putlera, czyli Rosję? (Inną kwestią wymagającą osobnego rozważenia jest pytanie – dlaczego Rosja jest ciągle swego rodzaju samodzierżawiem?). Zakończyć tę zbrodniczą wojnę, niszczącą ludzi i ich otoczenie.

Właściwie, od drugiego chyba tygodnia wojny, nęka mnie przeświadczenie, że wszystkie te sankcje (zresztą dziurawe) Putlera nie powstrzymają. Potrzebne, raczej konieczne, jest jakieś zaskakujące cięcie chirurgiczne, precyzyjnie wymierzony lancet lub skalpel, który przetnie ten wojenny krwioobieg. Ale jakie cięcie, jaki skalpel? Nie wiem, nie moją rzeczą jest to wymyślać, wolny świat ma od tego setki sztabowców. Co prawda – oni mogą być tak ślepi, jak tysiące etatowych sowietologów przed upadkiem Związku…

Jeśli jednak my, czyli Zachód, tego cięcia nie zrobimy i Putlera nie zgasimy  – będziemy tygodniami, albo i miesiącami, bezsilnie patrzeć na wykrwawianie i rujnowanie Ukrainy. Ponieważ ma on w sobie zakodowany już wzór niszczenia Groznego i Aleppo, a odurzony rosnącą nienawiścią nie może pojąć innej skali mocy i wielkości, przed jaką stawia go Ukraina.  

Sen, mara

Czy Mikołka tak się upił, że popadł sam w niszczycielskie oszołomienie, czy też podniecili go kompani, co razem z nim wytoczyli się z tej przydrożnej karczmy, tego nie da się rozstrzygnąć. Zapewne jedno i drugie, splecione i wzmacniające się nawzajem, szał Mikołki i obłęd kompanów, doprowadziły do tej eksplozji okrucieństwa i przerażającej, absurdalnej zbrodni. Mikołka bowiem, gdy znalazł się na dworze, zobaczył swoja chudą szkapinę zaprzęgniętą do ciężkiej fury, jaką zwykle ciągną perszerony i może dlatego, że poruszenie tego brzemienia przerastało siły wątłego konika, postanowił  batem zmusić go do jazdy i to z dodatkowym obciążeniem wskakujących na wóz złoczyńców. Klaczka nie dawała rady i dać jej nie mogła, ale to nie powstrzymało Mikołki, lecz go rozsierdziło. Skoro bat nie skutkuje, grzmoci ją hołoblą, nakazując cwałować, a kiedy i to jego żądzy nie zaspakaja, dobywa stalowy drąg,  którym w grzbiet uderza i szkapinę zwala z nóg.

– Dobijać ją! – ryczy Mikołka i jak opętany zeskakuje z wozu. Kilku parobków, również czerwonych i pijanych chwyta, co wpadnie pod rękę – bicze, kije, hołoble i biegnie ku zdychającej kobyłce. Mikołka staje z boku i na oślep zaczyna ja bić po grzbiecie. Szkapa wyciąga łeb, ciężko wzdycha i umiera.

– Zadręczył! – wołają z ciżby.

– A czemu nie chciała pójść w cwał – krzyczy Mikołka z łomem w ręku, z krwią nabiegłymi oczami. Stoi, jakby żałując, że już nie ma kogo katować.

To jest scena podwójnie, rzec można, nierealna, ponieważ pochodzi z powieści (Zbrodnia i kara), na dodatek ze snu głównego bohatera. W intencjach autora, Fiodora Dostojewskiego, miała ona przestrzec Rodiona Raskolnikowa przed zbrodnią, którą sam zamierzył i której, jak wiemy, dokonał. W moich czytaniach Zbrodni i kary,  miała ona i ma pewien sens autonomiczny, wyższy niż intencje autora, a pamiętam ją może najlepiej z całego utworu.

Dostojewski w swoich ideowych wypowiedziach tak ślepo wierzył w mądrość ludu rosyjskiego i władzę caratu, że właściwie nie da się ich spokojnie czytać. Proszę sprawdzić, na przykład, co pisze w Dzienniku pisarza, na początku kwietnia 1877, w związku z wybuchem wojny turecko-rosyjskiej (cytuję tylko tytuły podrozdziałów: I. Wojna. Jesteśmy najsilniejsi; II. Nie zawsze wojna jest klęską, niekiedy też ocaleniem; III. Czy ratuje przelana krew? IV. Zdanie najłagodniejszego cara o kwestii wschodniej). Ubocznie jedynie zauważę, że to może jest lepszy klucz do mentalności Putlera, niż wszystkie współczesne dywagacje psychologiczne. Jeden cytat, jak znalazł: Długotrwały pokój zawsze rodzi okrucieństwo, tchórzostwo i ordynarny, rozdęty nad miarę egoizm, a przede wszystkim – zastój umysłowy.

Otóż scena z Mikołką dlatego jest tak mocna, że w niej odsłania się pisarz Dostojewski, nieskończenie mądrzejszy od Dostojewskiego ideologa. Czy moja wiara w Rosję, w jej zbawczą misję i nieskruszoną potęgą, jest błędna i zakrywa jej moralną nicość oraz tępe okrucieństwo ? – pyta rozpaczliwie sam siebie. A ponieważ nie może dopuścić, żeby to pytanie jego samego skruszyło, to zamienia je w sen Raskolnikowa.

Ale ono nie znika i niestety staje też przed nami.

     

 

 

Klęska Putlera

Jestem przekonany, że Putler przegra tę wojnę, właściwie już ją przegrał, a jej definitywny koniec jest tylko kwestią czasu. I to, niestety, nie tygodni, lecz raczej miesięcy. Dlatego “morze ofiar”, pospolita przenośnia, której użyłem poprzednio, może być, niestety, odpowiednia. Będzie nam trudno to wszystko przetrzymać, ale Ukraińcom nieporównanie ciężej, a dadzą przecież radę.

Przekonanie swoje opieram na dwóch przesłankach, pierwsza wskazuje Ukraińców, druga Putlera. Jak widać, cały Zachód (włącznie z Polską), czy też wolny świat, odgrywa w tym rolę pomocniczą. Ale od tego, jak ją odegra, wiele zależy.

Po pierwsze zatem – Ukraińcy już wykazali, że są narodem tak niepodległym i ofiarnym, że nie ma i nie będzie siły zdolnej ich pokonać. Trzeba pamiętać, że ich nowoczesna tradycja niepodległościowa kształtowała się wprawdzie od połowy XIX wieku, ale powszechna edukacja w języku ukraińskim liczy zaledwie ćwierć wieku. Przy czym Ukraina pozostaje nadal krajem dwujęzycznym – w migawkach telewizyjnych nierzadko słyszymy mówiących po rosyjsku ukraińskich bojowników, a wspaniały prezydent Żełeński wypowiada się w języku niedawno wyuczonym. Jeśli chodzi o kształtowanie nowoczesnych narodów, właściwie jedno wiemy z pewnością – to mianowicie, że obowiązek szkolny w języku i historii narodowej jest podstawą masowego patriotyzmu, a bez niego nie ma niepodległości państwowej. Oczywiście oblicza tego patriotyzmu są różne – szwajcarski jest odmienny od polskiego, nie tylko dlatego, że wielojęzyczny – jednak edukacja podstawowa jest zawsze jego podstawą. Otóż to, że cała ta olbrzymia przecież, zróżnicowana etnicznie, wyznaniowo, kulturowo i społecznie Ukraina, stawia tak mężny i ofiarny opór imperialnemu najazdowi, najmocniej przemawia za klęską Putlera. Ani jednego aktu poddania, kolaboracji, zdrady – na północy i na południu, we wsiach i w miastach, na pograniczach i w metropoliach. Nie jest już  kwestią, czy Rosja Putlera tę wojnę przegrała, jest tylko pytanie, kiedy będzie zmuszona to uznać.

Po drugie – Putler niczego nie ma, poza gołą siłą militarną, która okazała się zresztą słabsza niż ktokolwiek oczekiwał. Wobec dwóch zbrodniczych olbrzymów, Hitlera i Stalina, obok których będzie historycznie osądzony (mam nadzieję, że również sądownie), jest nędznym karłem. Stalinowski Związek Sowiecki był przeniknięty ideologią komunistyczną, a w jej patos wierzyli nie tylko jego mieszkańcy, ale także komuniści i progresiści na całym świecie. Putler, w porównaniu ze Stalinem, nie ma nic, a jego mowa wypowiadająca wojnę była przeciwskuteczna, bo poniżała tych, których rzekomo chciał wyzwolić. Podobnie niestety z Hitlerem – jego Niemcy popierali go entuzjastycznie, gdyż wierzyli, że jutro będzie do nich “należał cały świat”. I z pieśnią na ustach łamali granice Austrii, Czechosłowacji, Polski, Francji… Rosyjscy żołnierze w Ukrainie są najemnikami, a nie entuzjastami i nikt z nich niczego nie śpiewa, widzieliśmy natomiast takich, którzy płaczą…

Co można zrobić, aby Ukrainę wzmocnić i klęskę tą przyspieszyć? To wszystko, co już robimy (my, to znaczy cały Zachód) – i jeszcze więcej. Ale co właściwie? Może jednak coś, co go naprawdę zaskoczy i przestraszy?   

 

Przeklęte pytania

Co do tej strasznej, bolesnej wojny – łatwiej płakać niż pisać.
Tego ranka, 24 lutego, kiedy się o niej dowiedziałem, miałem dwie myśli:
1. Piękny doktorat honorowy dla Olgi Tokarczuk w Uniwersytecie Warszawskim, w którym miałem honor być laudatorem, okazał się symbolicznym końcem epoki. Tego “normalnego” u nas ćwierćwiecza, w którym rozwijaliśmy się tak bezpiecznie i swobodnie, jak to u nas wyjątkowe. W dziejach Polski od połowy osiemnastego wieku (protektorat carski nad wyborem króla) przeważał stan wojenny i właśnie do niego wróciliśmy.
2. Zbrodniarze wojenni powinni zostać osądzeni przez trybunał międzynarodowy – i to napisałem do kolegów.
Teraz, chyba przedwczoraj  (popadłem w omikrona, więc jestem spowolniony) Rafał Marszałek przysłał mi artykuł Kasparowa i zdobywam się na odpowiedź.
Prawie we wszystkim Kasparow ma rację, jednak “demaskacja” głupoty i ślepoty “Zachodu” przez niego, ma jakieś, niezbyt przyjemne brzmienie “wielkoruskie”… Pozwala mu uniknąć choćby cienia odpowiedzi na dwa pytania, które mnie męczą nieustannie:
1. Co jest takiego w Rosji i Rosjanach, że nie tylko wynoszą do władzy Putlera, ale jeszcze go przy niej dożywotnio utrzymują? I pozwolili mu na te wszystkie najazdy, represje i zbrodnie? Tak, wiem, że byli tacy i są, którzy ryzykując wiele, niektórzy życie, protestowali i protestują. Ale co jest w duszach zwykłych, powszednich, by tak rzec, mieszkańców, rosyjskich miast, wsi i miasteczek? Dlaczego oni nie tylko się z tym godzą, ale i to popierają? Staram się, z całych sił nie popaść w antyruskość, będącą zwierciadlanym odbiciem wielkoruskości, ale coraz mi trudniej.
2. Jak można sobie wyobrazić dobry koniec tej wojny? Zwycięstwo Ukrainy, klęskę Rosji, powrót jej pobitej armii i przewrót we władzach Federacji? Ile to może trwać i jakie pociągnie za sobą morze ofiar? Implozja Federacji Rosyjskiej, której nie wykluczam, a właściwie pragnę, może się okazać, katastrofą kontynentalną (więc i światową), wobec której wszyscy okażą się bezradni. I znowu władzę przejmą jacyś zdeterminowani, fanatyczni bojowcy, jak było w 1917?