Rysa na perle

W Zamościu podpalono punkt szczepień przeciw covidovi. Nocą, po kryjomu, w przebraniu, z wyraźnym przeto zamiarem przestępczym. 

Przed trzema laty, w tym samym Zamościu, skuto tablicę upamiętniającą miejsce urodzenia Róży Luksemburg. Uczyniono to jawnie, publicznie, na mocy orzeczenia Instytutu Pamięci Narodowej.

Jaki jest związek między tymi dwoma niszczycielskimi aktami? Czy mają one tych samych protagonistów i stronników? Należało by zbadać głębokość tej rysy na naszej Perle Renesansu.

Atrapa w niebycie

Ci, co przegłosowali w Sejmie tzw. odbudowę tzw. Pałacu Saskiego wraz z przyległościami, zapewne nie przeszli nigdy spacerowym krokiem obok tzw. ratusza warszawskiego na Placu Teatralnym, który rzekomo odbudowano. Zwykle jeżdżą służbowymi autami, a patrząc widzą wszystko o d d z i e l n i e ! (…) Wypchane głowy grubo im puchną.

Co do ratusza, z przeciwka czyli spod monumentalnego gmachu Teatru Wielkiego, widać najlepiej, że  to atrapa, fasada z papier maché, byle jako zakrywająca segmenty betonowego biurowca.

Przyszła atrapa Pałacu Saskiego ma zapewnione czołowe miejsce w konkursie na najgorsze budowle stolicy III RP, obok rzeczonego ratusza, gmachu TVP i Złotych Tarasów.

Na szczęście, prawdopodobnie nigdy nie powstanie…

Świadectwo

Nie politykuję, nie komentuję, nie kibicuję, ale nie próżnuję, oto świadectwo:

 

Nikt już nie żyje z tamtych moich jeleniogórskich przyjaciół, wspominając ich czuję się tak, jakbym powracał w homerycką krainę cieni, ale ich stamtąd nie wyprowadzę, bo nie mam żadnej mitycznej władzy ani mocy, najwyżej odpomnę ich dla siebie i Ciebie, na co sobie zasłużyli, bo każdy z nich miał życie na swój sposób pełne i należycie dramatyczne, innych przecież na tej ziemi nie ma. Najpierw Wiśniak, z nim jest najłatwiej, gdyż najmniej o nim wiem, przeto spiszę najkrócej. On był warszawiakiem, co wspomniałem, półsierotą, podobnie jak ja, stąd może to pierwsze przyciąganie, które nie okazało się trwałe, bo wkrótce wyjechał z mamą do Warszawy, zanim ja opuściłem Kotlinę. Nie byliśmy tak blisko, jak z Kaziem, nie przesiadywałem i nie posilałem się u niego, ale kiedyś przypadkiem byłem u nich w mieszkaniu, na pierwszym piętrze tej kamienicy zdobnej w secesyjne stiuki, wysokie weneckie okna, a w środku ciężkie szafy, stojące, tykające zegary i masywne kredensy,  a pośród tych pokaźnych kubicznych dymensji – jego mama, malutka, suchutka, prawie niedostrzegalna, ale gorąca, promieniująca miłością do swego jedynaka: Marek,  Mareczek, Marunio,  zdrabniała pieszczotliwie jego imię. Tego Marka Wiśniewskiego, bo tak się naprawdę nazywał, Wiśniak był jego koleżeńską przezwą, powinienem całkiem zapomnieć, bo przeszliśmy razem ledwie parę klas podstawówki i niewielką dawkę ulicznego kumplostwa, kiedy jednak, z maturą i prawie dorosły przyjechałem do Warszawy na studia, był pierwszą i jedyną znaną mi wcześniej osobą, jaką tu spotkałem, bo nikt z moich kolegów szkolnych nie wyprawił się na stołeczną uczelnię. Po kilkumiesięcznej chyba, wstępnej adaptacji, udałem się sobotniego może wieczoru do klubu Hybrydy, gdyż nie można było wtedy poczuć się studentem spełnionym, nie zostając klubowym bywalcem i po odstaniu odpowiedniego czasu w ulicznej kolejce, miejsc zawsze było mniej niż chętnych, przestąpiłem próg wtajemniczenia. Zaraz za nim, w pierwszej sali od wejścia stał stół bilardowy, do gry nazywanej dawniej amerykanką, a obecnie snookerem, sześć łuz w rogach band i ich połowach, ciągle dają jakieś turnieje w sportowych telewizjach, które mnie nużą, chociaż szmat licealnego życia spędziłem w bilardziarni, o czym bliżej kiedy indziej, więc sponad zielonego sukna tego stołu, po celnym uderzeniu kapką kija w bilę, podnosił właśnie głowę, elegancko ubrany, wówczas do klubu nie chodziło się w szmatach, tylko w  marynarkach, nazywanych właśnie klubowymi, najlepiej angielskich, młody przystojniak o okrągłej, gładkiej twarzy, okolonej krótko przyciętą, płynnie cieniowaną blond fryzurą i jasnymi oczami, którymi przejrzał mnie jak powietrze. A ja zaraz go poznałem, stanąłem jak wryty i palnąłem:

     – Wiśniak! Jedry twoi pałki – Wiśniak!

     Na co on wzruszył ramionami i złożył się do następnego uderzenia w bilę. To jedry twoi pałki wziąłem od żarskich kolegów, z których paru było wilniukami, ale nie sądzę, żeby Marek obruszył się na tę prowincjonalną nawyczkę językową i dlatego mnie pominął. Przezwa go też nie mogła dotknąć, ponieważ on mnie naprawdę nie poznał, więc niczego z nią nie skojarzył. Tamten chłopięcy okres w Kotlinie był dla mnie matecznikiem szczenięcych przygód, a dla niego, jak dla jego mamy, przedawnionym epizodem wymuszonego zesłania. Dlatego ja miałem ten czas w żywej pamięci, a on wymiótł go z siebie do czysta. Właściwie zostało mi to do dzisiaj, że zwykle lepiej pamiętam ludzi, których spotkałem gdzieś tam i kiedyś tam, niż oni pamiętają mnie, a ta scena z Wiśniakiem, który mnie przecież nie obraził świadomie, lecz naturalnie zignorował, może służyć za matrycę moich przelotnych międzyludzkich relacji. Nie skłamię, kiedy napiszę, że grzecznościowe w podobnych sytuacjach zapytanie: Proszę przypomnieć, skąd mam przyjemność Pana znać?  – mnie zadawano wiele razy, natomiast ja nie pamiętam, żebym je kiedykolwiek wypowiedział, bo nie miałem takiej potrzeby. Ja ich zawsze lepiej rozpoznawałem, nawet jeśli to była jakaś konferencyjna migawka z dawno minionej epoki, a oni mnie najczęściej nie. Ma pamięć do twarzy – mówi się o kimś takim jak ja, albo jeszcze lepiej: ma pamięć do ludzi. Otóż ja miałem i mam dobrą pamięć do ludzi, w podwójnym sensie tego przymiotnika, bo ich zwykle dobrze pamiętam i to od dobrej raczej strony, nie jest to jednak jakiś tajemny dar nadprzyrodzony, ani też naturalna cecha fizjologiczna, lecz zastępcze zaspokajanie emocjonalnych ubytków. Marek, który był półsierotą, podobnie do mnie, stąd może to wstępne, wzajemne przyciąganie, miał miłującą bezmiernie mamę, która wypełniła go swoim uczuciem, a ja miałem ojca, który starał się mnie kochać, ale pozostawił  wrzuconego w świat i złaknionego ludzkich łask. Nie, z Markiem już nigdy więcej się nie spotkałem, przez resztę życia spływały do mnie główne o nim wieści, jakbym wyłapywał je specjalnymi antenkami, wiedziałem, że skończył architekturę na politechnice i został wziętym projektantem, nagradzanym i wyróżnianym w stołecznych i krajowych konkursach. Zmarł zeszłej jesieni, a był tylko rok starszy ode mnie,  pochowano go w  Nieporęcie, gdzie wcześniej wybudował rodzinną willę nad zalewem. Zebrałem wszystkie jego nekrologi, jakie ukazały się publicznie i mam je odłożone. Jestem pewien, że gdybym zmarł wcześniej od niego, wcale by tego nie zauważył.

Z Kaziem było odwrotnie – on, co prawda, na przyjacielski pobyt u nas nie dawał się namówić, pewnie wolał unikać rodzinnych ceremonii, ale na mój pogrzeb przyjechałby niezawodnie, chociaż w Warszawie nie był od czasu gościnnych występów teatru jeleniogórskiego, granych w minionej epoce. Zmarł wcześnie, parę lat po przejściu na emeryturę, dopadnięty przez jakieś straszne choróbsko, które żarłocznie odbierało mu siły, niczym wewnętrzny wampir wypijało krew i wysysało soki żywotne, przemieniając ciało w bezwładną, zwiędłą roślinę. Jego zapaść i śmierć są dla mnie bolesnym przykładem ślepej, zawistnej, psychosomatycznej pomsty nad osobą. Odchodząc z teatru, który był siedzibą jego pełni życia, a nie zwykłym stanowiskiem pracy, Kazio był w pełni sił, zegar emerytalny bezwzględnie jednak wybił mu godzinę rozstania. Nie mógł sobie potem znaleźć dobrego miejsca ani czasu, żonę i córkę kochał, domowe kapciowanie go jednak mierziło, a robienie zakupów i siedzenie przed telewizorem wkurzało. Za cichym czytaniem nigdy nie przepadał, gdyż wielbił dźwięk słowa scenicznego, ogródka nie miał i nie lubił, majsterkowania nie znosił, bo po tym, jak władał maszynerią teatru, wydawało mu się pokątną onanią. Uciekł od całej tej goryczy w sport, zawsze mu bliski, ale dobiegał siedemdziesiątki i chyba przeliczył się z siłami. Codziennie rano ciął wodę w basenie kraulem lub delfinem, aż wokół bryzgało, po południu zaś wyciskał z siebie siódme poty, przejeżdżając kolarzówką kilkadziesiąt górskich kilometrów. Czy on katował swój organizm za to, że nie mógł żyć tak, jak ciągle pragnął, tego nie mogę wiedzieć, ale któregoś dnia ciało dopadła wewnętrzna zapaść, po której dokonał życia nie w normalnym szpitalu, lecz w rozpaczliwej wymieralni. Nie byłem niestety przy nim, ani na jego pogrzebie, bo wypadło mi to wszystko nie w porę, podczas jakiejś debaty czy konferencji, ale jak coś przychodzi nie w porę, to trzeba się dobrze zastanowić, czy jest to zewnętrzna przeszkoda, czy też wewnętrzny wybieg. Wiem, że pogrzeb Kazia był tłumny i wzruszający, a teatralne parafernalia otaczały jego trumnę w cmentarnej kaplicy, którą mamy bardzo okazałą. I tak, to nie on mnie zawiódł, lecz ja jego, bo tamten swój występ mogłem przecież przełożyć lub odwołać. 

O Kaziu nie można powiedzieć, że był mistrzem sceny, gdyż nigdy na niej nie występował, ale był tym, kogo dawniej nazywano teatermajster, a bez niego żaden spektakl nie mógł się ziścić. Władał osobiście wszystkimi instrumentami teatralnego zascenia, zarówno mechanicznymi, jak ręcznymi, oświetleniem i udźwiękowieniem, a można było na niego liczyć, gdy chodziło o obroty całej sceny, jak i osobiste przesunięcie kulisy. Konstrukcje sztankietów umożliwiających spuszczanie ludzi i rzeczy z nadscenia do zapadni oraz przepastne zasoby rekwizytów, których celowy dobór wymagał wróżenia z ręki, nie miały dla niego tajemnic. Z równą perfekcją kreował cienie intymnych zbliżeń, co iluzję przyrodniczej katastrofy, ponieważ sceniczny świat przedstawiony stał się jego matecznikiem. Poruszał się w nim tak pewnie i bezbłędnie, jakby się w nim urodził; lotnie spełniał życzenia reżyserów, scenografów i aktorów, ramię w ramię pracował z maszynistami, oświetleniowcami, akustykami, inspicjentami i kurtyniarzami, zawsze sprawny i pogodny. Skąd mu się to wzięło i jaką drogą do tego doszedł, tego nie zdołałem się dowiedzieć, przez całe lata bowiem się nie widywaliśmy i nie towarzyszyłem jego kolejnym krokom zawodowym. A kiedy, po zawinionej przez los wyrwie czasowej,  łapczywie się wzajemnie zbliżyliśmy, to szybko zamilkł i zszedł z tego świata, zanim przyszło mi do głowy, żeby go podpytać i wyciągnąć na zwierzenia. Kwestia wydawała się poniekąd cudowna, gdyż w naszym szczenięcym otoczeniu, nic nie zapowiadało zauroczenia teatrem, nie chodziliśmy na żadne szkolne spektakle, nikt nas do sceny nie zachęcał i ona nas nie nęciła, do gmachu nie zaglądaliśmy i omijaliśmy  nawet magazyny, o nieszczelnych wtedy otworach. To prawda, że w środku naszego ulicznego kwartału stał ten imponujący rzeczywiście obiekt, niczym on nas jednak nie pociągał, jego podwoje były przed nami  zamknięte i wydawał się eksterytorialny. Musiał on  jednak emanować urokiem sceny, skoro, kilka lat później, oczarował mnie Czarującą szewcową  i odtąd na każdym innym spektaklu wzdycham za takim oczarowaniem. Kaziem nasz teatr zawładnął doszczętnie i dożywotnio, a dostał się do niego zaraz, po swojej ślusarskiej czy też stolarskiej zawodówce, jako chłopiec podręczny. Szedł uparcie i skutecznie  drogą zawodową, wspinał się po niej szczebel po szczeblu, aby osiągnąć szczyt, którym było stanowisko szefa sceny, co zapisano w kronikach. Wymowną miarą jego osiągnięć, był niezastępowalny udział w festiwalowych tournée swego zespołu.

W Bogocie, mawiał Kazio czasem przeciągle, w Bogocie, i szło mu do śpiewu, a ja, raz jeden jedyny, ledwie zdążyłem go zapytać:

Kaziu, jak to się stało, że Ty trafiłeś do tego teatru?

– Od małego go kochałem – odrzekł bez wahania, a ja po niewczasie pojąłem, że najważniejszego o nim nie wiedziałem, pewnie dlatego, że nie umiałem wiedzieć, zatrzaśnięty w swoich ludzkich kartotekach. Dalszy ciąg tej rozmowy już niestety nie nastąpił, choć się do niej szykowałem, siedzieliśmy jednak w „Teatralnej” otoczeni wianuszkiem artystek i artystów sceny polskiej, a szumiało nam coraz bardziej i to nie na gór szczytach, lecz w głowach.

Staszek natomiast poległ, może raczej zaginął, w każdym razie przepadł i to również przez sztukę, której został szczególnym adherentem, już od czasu tamtych zdobycznych hikorów. Mój chłopięcy idol zawsze właściwie myszkował po mieście i okolicy, pierwszy wciskał się do opuszczonych przez wysiedleńców domów,  zdobywając co się da i jak leci, a było co, i leciało: kryształy, porcelana, dawne instrumenty, przykładowo apteczne, miśnieńskie bibeloty, za którymi przepadał, a także meble i obrazy, ostatecznie, bo wolał to, co dawało się podręcznie wynieść. Najpierw działał w pojedynkę i odbywał różne wyprawki do zakamarków miejskich i siedlisk wiejskich, krajobrazowych willi nie pomijając. Potem objeżdżał okoliczne jarmarki, aby zdobycze wymienić lub spieniężyć, na słynnym wrocławskim placu Nankiera poznawał podobnych sobie prowincjonalnych handlarzy staroci, potem znawców i kolekcjonerów, podpatrywał ich, uczył się od nich i to były jego uniwersytety, bo do prawdziwych nigdy nie wstąpił. Jako nastolat musiał już pomagać mamie i siostrze, własna zaradność go pociągała i mu imponowała, pieniądz przepływał mu przez ręce i wkrótce został królem życia na ówczesną miarę, gracko przemieszczając się nocną taksówką z jeleniogórskiej „Europy” do karpackiej „Patrii”, w kompanii i nie na sucho. Każda zabytkowa cenność, którą zmyślnie wynajdywał, podnosiła jego samoocenę i dochody, a kiedy wyrwał się z lokalnych zależności i został dostawcą renomowanego stołecznego marszanda, wydawało mu się, że złapał Pana Boga za nogi. Jego boss, nazywany „Złotogłowym”, nie był jednak marszandem, bo taka specjalność wtedy nie istniała, lecz szefem gangu przemytniczego, handlującego równie sprytnie obrazami, jak numizmatami, sztabkami złota i precjozami Fabergé. Mówiło się pokątnie, że wykrył i przejął niemałą część legendarnego „łabędziego serwisu” Brṻhla, z którego fortunnie sprzedawał pojedyncze cacka. Przemyt szedł do Wiednia i to nie jakimiś kolejowymi schowkami, lecz pocztą dyplomatyczną przez zwerbowanego kuriera, a  podstawiony antykwariat sprzedawał go stamtąd na świat, czyli głównie do Ameryki. Staszek tego „Złotogłowego” nigdy na oczy nie widział, najwyżej spotykał się z jego przybocznymi, którym oddawał fanty za godziwym wynagrodzeniem i uzgadniał kolejne cele.

I tak to szło przez dobrych kilka lat, dopóki nie natrafił na ten jeden obraz, który był niewątpliwym arcydziełem, bo nawet w nim wywołał rodzaj epifanii, chociaż już dawno, ku żalowi swojej mamy, syn rozstał się z wiarą i wyznaniem, prowadząc życie ostentacyjnie ziemskie, w którego uciechach coraz mocniej gustował.  Dzieło było prawdopodobnie tworem jednego z dawnych mistrzów hiszpańskich, ale tego się nie sprawdzi, ponieważ wszelki ślad po nim zaginął, a ja zapewne jestem ostatnim jeleniogórzaninem, który je pamięta, chociaż na własne oczy go nie widziałem. Działo się to już podczas akcji nie przypadkowych, lecz przez gang organizowanych – wybierało się willę lub kamienicę i pod zmyślonym pretekstem lustrowało kolejne lokale. Rejestr wybranych fantów Staszek przekazywał przybocznym,  boss zaś decydował o celu i sposobie ich pozyskania. Na ten rarytas Staszek natrafił u jakiejś samotnej staruszki, mieszkającej w parterowym, dość podniszczonym domku, zaraz koło cieplickich zabudowań klasztornych, prawie naprzeciw całego tego imponującego, wraz z barokowym kościołem, kompleksu budowli sakralnych, który ongiś był siedzibą cystersów, gospodarujących uzdrowiskiem od XV bodaj wieku. Przodkowie staruszki, musieli mieć coś wspólnego z tym zakonem,  może jakiś ogród prowadzili albo źródło obsługiwali, czego się już nie dowiemy, chyba żeby ktoś wreszcie scalił i odzyskał dla Cieplic, rozparcelowane po wielkich bibliotekach archiwum Schaffgotschów. W sypialni nad  jej łóżkiem – podwójne, rzecz jasna, małżeńskie, dębowe łoże z łukami ciężkich szczytów, staruszka została w nim sama, bo mąż ją odumarł krótko po wojnie, po której oboje dostali od nowych władz papiery autochtonów, gdyż wylegitymowali się polskimi właśnie przodkami i zostawiono ich w spokoju we własnym domku – wisiał sobie, zapewne od lat, ten obraz.

Umieszczono go odpowiednio powyżej środkowej osi łoża, a mógł mieć, sądząc z opowieści Staszka, razem z ramą, jakieś osiemdziesiąt na sześćdziesiąt centymetrów. Był to, ciemny w tle, z wiekiem dodatkowo przybrudzony i sczerniały portret Madonny. Madonna bez dzieciątka ujęta została w półpostaci, z twarzą owiniętą chustą zlewającą się z ciemnym tłem, lecz ekspresywnie wyrazistą, zwróconą ku patrzącemu tak, aby klęknął poniżej, bynajmniej nie bosko wniebowziętą, lecz po ludzku cierpiącą, co w chrześcijańskiej ikonologii nazywa się Mater Dolorosa. Staszek ujrzawszy ją, padł najpierw na kolana, ale podniósłszy się zaraz, stwierdził, że to nie płótno, lecz deska, bo zmyślnie rzecz opukał. W jej czarnym prawie całkiem dolnym narożniku, można było przez lupę odczytać datę, 1655 oraz podpis, który mu nic nie mówił: jakiś Hurillo, Nurillo albo i Murillo. On już się trochę podkształcił historyczno sztucznie przez lata swych eksploracji, miano to jednak przekraczało zakres jego wiedzy, choć intuicja go nie zawiodła. Uczęstował babcię łakociami ze zdrojowej cukierni, obdarował pożądaną wtedy bezmiernie paczką kawy i umówił się na następne spotkanie. Posłał cynk do centrali, a sam pojechał do Wrocławia, gdzie spędził dzień w bibliotece uniwersyteckiej na poszukiwaniach, które nie były bezowocne. Dowiedział się bowiem, że malarz hiszpański, Bartolomé Esteban Murillo, uznawany za jednego z największych, istniał naprawdę, a około roku 1655 namalował serię portretów Madonny, na zamówienie generała zakonu cystersów. Lotów rejsowych z Wrocławia do Jeleniej Góry, jak przed wojną, wtedy nie było, ale taksówkę można było wziąć za podwójną taryfę i Staszek nią popędził. Kiedy stanął w otwartych przez babcię odrapanych drzwiach jej domku, ona powiedziała dość zdumiona:

Przecież pana koledzy już tu byli…

Staruszka wydała im ten obraz w zamian za szwajcarski rzekomo zegarek w nylonowej, przejrzystej kopercie. Uwielbiała patrzeć na grę cudownego, niczym harmonia sfer, mechanizmu. A Staszek jak poszedł w cug, tak już się z niego nie podniósł.

Królowa sportu

Co do mnie odczuwam ulgę po tej klęsce. Właściwie nie lubię piłki nożnej i to nieustanne oglądanie naszych “narodowych” występów odczuwałem jako przykry przymus. Wracam z rozkoszą do lekkiej atletyki, którą kocham od niepamiętnych lat. Czy jest coś wspanialszego w sporcie niż dobry bieg na 800 metrów, albo sztafeta 4×400? Oto królowa sportu, której jestem wdzięcznym poddanym!

 

Przyjazność

Nie byłem uczniem Profesora Henryka Samsonowicza, chociaż jestem jego przysięgłym czytelnikiem. Szczycę się tym, że podarował mi kiedyś odbitkę swego artykułu o “idei piastowskiej”, o której rozmawialiśmy. Znając Go od wielu lat nie miałem śmiałości uważać się za kolegę, ale on miał tę właściwość, że do koleżeństwa podnosił. W jego powszednim sposobie bycia było coś niezwykłego, na co nie mogę znaleźć dobrego słowa, choć szukałem go wczoraj przez cały czas pogrzebowy: uprzejmość? grzeczność? życzliwość? I to, i to, i tamto – a jednak za mało, jakaś istotna jakość, ta specyficzna i najważniejsza wymyka się tym słowom. Może tak najbliżej: przyjazność. On miał w sobie przyjazność i umiał nią oddziaływać. Wspólnota uniwersytecka w Jego istnieniu była więzią żywą.

Cieszyłem się przyjaznością Profesora Henryka Samsonowicza od wielu lat, zapewne dlatego, że ciekawiła go wiedza o kulturze, którą tworzyliśmy. Z kilku kolejnych kroków akademickiej instytucjonalizacji jeden, bardzo ważny i poniekąd koronny, został dokonany przy Jego pomocnym, zapewne decydującym udziale. Po uzyskaniu akredytacji uniwersyteckich i założeniu Polskiego Towarzystwa Kulturoznawczego następnym krokiem był wniosek o powołanie Komitetu Nauk o Kulturze Polskiej Akademii Nauk. Wniosek ten, uzgodniony z najważniejszymi środowiskami kulturoznawczymi w polskich uczelniach, przygotowałem i przedstawiłem Profesorowi  Samsonowiczowi, który był wtedy Przewodniczącym Wydziału Nauk Społecznych PAN (działo się to w latach 2003-2004). On nie tylko wniosek przyjął, ale również zaprosił mnie na posiedzenie plenarne Wydziału, gdzie miałem go przedstawić. Nie jestem bojaźliwy, ale trochę drżałem przed tym wystąpieniem, gdyż zdawałem sobie sprawę, że akademicy raczej są konserwatywni, a powoływania nowych nauk nie lubią szczególnie.

Obrady Wydziału Nauk Społecznych PAN odbywały się w Sali Lustrzanej Pałacu Staszica, a ja, czekając na swoją kolej, siedziałem z tyłu, pod ścianą, gdzie, na niewysokim  podeście, dostawia się krzesła dla gości. Kiedy kolej ta nadeszła i zostałem zapowiedziany, Przewodniczący, zatem Profesor Samsonowicz, przemierzył całą salę, podszedł do mnie i wprowadził mnie osobiście na mównicę. Musiałem mieć dobrze opracowany ten wniosek, ale zupełnie nie pamiętam co w nim napisałem i jak go przeczytałem. Do końca życia natomiast nie zapomnę tego emanującego przyjaznością wprowadzenia, które przesądziło o wyniku głosowania. Komitet Nauk o Kulturze PAN powstał w roku 2004, działa nadal i, mam nadzieję, będzie działał w dającej się przewidywać przyszłości.             

Wiele wątpliwości i jeden pewnik

Esej Jacka Dukaja, Wolność myśli albo demokracja (Magazyn Gazety Wyborczej, 5 czerwca 2021) wydaje się wypowiedzią globalną, co samo w sobie zasługuje na uznanie, bo wykracza poza rodzimy partykularz. Jego tytuł, a także punktowane dobitnie tezy, wskazują również na pryncypialne intencje autora – chce on nam uświadomić podstawowe kontradykcje cyfrowego świata komunikacji ludzkiej i ułatwić tym samym właściwe w nim wybory. To, co przeważnie pisze się u nas o technikach komunikacji cyfrowej, pozostaje na poziomie rozwiniętej instrukcji obsługi, więc refleksje Dukaja tym bardziej się wyróżniają.

Niestety refleksje te, w znacznej mierze opierają się na założeniach wątpliwych, jeśli nie błędnych i dlatego nie rozjaśniają nam świadomości, przeto nie ułatwiają orientacji w świecie. Zresztą i autor, mimo punktowania swych tez, nie ułatwia nam lektury, popadając nawykowo we współczesny makaronizm anglicyzujący. Szkoda to dla pisarza, o co mniejsza, ponieważ teza główna jest taka oto:

Przestrzeń cyfrowa nie odzwierciedla przestrzeni fizycznej. Nie ma koniecznego związku między położeniem w przestrzeni fizycznej i doświadczeniami czerpanymi z mediów cyfrowych.

To wydaje się prawdą, chociaż nie wiemy, co autor rozumie, przez przestrzeń fizyczną oraz co znaczy odzwierciedlenie? – bo tego nie precyzuje. (NB. Tak zwana “leninowska teoria odzwierciedlenia” była natrętnym idiotyzmem, ale Dukaj, szczęśliwie, może tego już nie wiedzieć…). Zdając się na rozumienie potoczne powiem, że podobnie odnosi się to do pisma i druku, chociaż nie do mowy, czyli komunikacji ustnej. W tej ostatniej, ontogenetycznie i filogenetycznie pierwotnej, przestrzeń komunikacyjna była tożsama z “fizyczną” (uczestnicy czy też sprawcy aktu byli i są czynni w nim bezpośrednio). Zarówno pismo, jak i druk tożsamość tę zapośredniczyły, przez coraz więcej ogniw mediacyjnych, a dzięki temu możemy czytać dialogi Platona poza sympozjonami i badać przekłady Biblii na wszystkie języki, poza wszelkimi nabożeństwami. Komunikacja cyfrowa spotężnia te przeniesienia i zapośredniczenia komunikacyjne, a ma się do pisma i druku analogicznie, jak  podróże kosmiczne do przejażdżki rydwanem czy wycieczki parowcem. Pozostaje ona jednak kolejnym ogniwem medialnym.

W etosie oświeceniowym rządzących elit coraz naturalniejsza staje się wojskowo-biznesowa efektywność – jest to zdanie zdumiewające, które, na dodatek, redakcja wyróżniła wielką czcionką w ramce.

Czy istnieje jeden etos oświeceniowy i jaka jest jego aksjologiczna konfiguracja, to znaczy skład zasad? Jest raczej francuski czy angielski, amerykański czy niemiecki, duński czy polski?  Jacy myśliciele i jacy praktycy go tworzyli i jak się go daje współcześnie i zwięźle wyrazić? I jeszcze przypisać elitom rządzącym? Ani słowa o tym, w całej wielosłownej wypowiedzi! Jakby autor chciał nam wmówić mimochodem to oczywiste uproszczenie historyczne, które nie jest prawdą. Jest mu ono bowiem potrzebne do konstruowania dramatycznej tytułowej alternatywy, z której na końcu czyni dysjunkcję: albo-albo!

Czy istnieją jednorodne w całym tym świecie rządzące elity? W południowej i północnej Korei? W Chinach i Irlandii? W Polsce i w Australii? Czy rządzące elity to są elity rządowe, których władztwo jest coraz słabsze, przynajmniej w skali globalnej, czy też elity finansowe, których władztwo jest ponadpaństwowe i ponadustrojowe?

Podobnymi pytaniami mógłbym zapisać niemal tyle przestrzeni fizycznej, ile autor tego eseju, więc już przestanę. Na koniec tylko powiem, że komunikacja cyfrowa może wzbogacić wolność myśli oraz upowszechnić demokrację, ale to nie zależy od niej samej, tylko od tych, którzy będą się nią posługiwali. Na pomoc przywołam niesłusznie zapomnianą, a niegdyś słynną, 3 tezę o Feuerbachu, Karola, oczywiście, Marksa: Nauka materialistyczna, głosząca, że ludzie są wytworami warunków i wychowania, że więc ludzie, którzy się zmienili, są wytworami innych warunków i zmienionego wychowania, zapomina, że warunki są zmieniane właśnie przez ludzi i że sam wychowawca musi zostać wychowany. 

Otóż to – do cyfrowego świata, a nawet wszechświata, sami wychowawcy muszą zostać najpierw wychowani!

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Niemoc

W całym tym zamęcie wokół Polskiego Ładu, którym nie będę się przecież bliżej zajmował, choć powinienem sprawdzić, co tam jest o nauce i edukacji, najbardziej zdumiewające jest to, że niczego podobnego (co do zakresu)  nie przygotowała żadna siła opozycyjna. Jak się jest w opozycji, to, w pewnym sensie, jest się w rezerwie ( bo się nie zarządza), więc ma się więcej czasu na rozważania bardziej dalekosiężne, niż doraźne rozgrywki. Czasu  było dosyć, bo ten PiS już rządzi jakieś sześć lat, a Lepszego Ładu nie przygotowano. Co to znaczy? Że nie było sił, czyli mocy intelektualnej, ideowej, programowej… Wizji politycznej, jak mawiał Jerzy Giedroyc. Obawiam się, że nie ma jej nadal, a z nieba nie spadnie.

Istotne uzupełnienie

Zapomniałem dopisać, że podczas tego wystąpienia w Radzie Głównej Szkolnictwa Wyższego przedstawiłem księgę Juliusza Domańskiego, Wykłady o humanizmie (Biblioteka Kwartalnika Kronos, 2020), jako najwybitniejsze nasze dzieło humanistyczne ostatnich lat. Powstało ono poza całym tym systemem kwantyfikowania osiągnięć naukowych i pośrednio potwierdza jego jałowość.

Degradacja humanistyki

Zapisuję, dla pamięci, a może i pożytku publicznego, główne tezy mojej wypowiedzi na wczorajszym (13 maja) posiedzeniu Rady Głównej Szkolnictwa Wyższego, poświęconym humanistyce. Dziękuję profesor Grażynie Borkowskiej za to zaszczytne zaproszenie, a profesorowi Zbigniewowi Marciniakowi, przewodniczącemu Rady, za przyjazną uważność.

Znajdujemy się w procesie nieustannej degradacji humanistyki, a przyczyny są następujące:

1. Zanik w środowiskach naukowych oraz politycznych wiedzy o swoistości nauk humanistycznych i ich poznawczej odrębności. Najprościej mówiąc nauki humanistyczne tym się różnią od matematyczno-przyrodniczych, że podmiot badający jest zawsze częściowo tożsamy z przedmiotem badania, podczas gdy w naukach “twardych” jest bytowo odrębny. Obrazowo mówiąc – jeśli ja badam strukturę kryształu, to w żadnym dopuszczalnym sensie tego słowa nie jestem kryształem; jeśli natomiast badam kulturę starożytnych Sumerów, to badam własną przeszłość, a więc, poprzez wiele ogniw mediacji, samego siebie. Wiedza humanistyczna przeto jest zawsze pewną postacią samowiedzy i jako taka jest wiedzą o wartościach. Wartości z istoty swojej są jakościami, a nie ilościami, przeto nie poddają się kwantyfikacji. Panujący obecnie w ocenach naukowych totalny system kwantyfikacyjny jest pierwszą przyczyną degradacji nauk humanistycznych.

2. Buchalteryjne kwantyfikacje ujmują, czy ilustrują racjonalność wydatków budżetowych, do których trzeba przekonywać parlamentarzystów i wyborców. Nie są one natomiast tożsame z wartością osiągnięć naukowych, szczególnie humanistycznych. Politycznie przemycone, medialnie rozpowszechnione, populistycznie przyjęte, podstawienie to jest źródłem dwóch głównych chorób nauki współczesnej, wymownie nazwanych grantozą i punktozą. Jakość wiedzy i racjonalność budżetu to są dwa różne byty i jeśli rubryki  drugiego pochłaniają kategorie pierwszego, degradacja nauki jest nieuchronna.

3. Jakie są objawy tej degradacji? Jest ich wiele, wskazuję tylko najbardziej dotkliwe: pierwszym z nich jest rozproszenie czy też zanik wielkich szkół humanistycznych, mających niepodważalne osiągnięcia krajowe i prestiż międzynarodowy. Wspomniałem tylko szkoły warszawskie: historii, strukturalistyczną literaturoznawczą i historii idei, ale można dodać krakowskie czy poznańskie. Dziś nie mamy ich odpowiedników i to nie dlatego, że młodsze pokolenia uczonych są “gorsze”, lecz przez to, że zostały wepchnięte w kleszcze  systemu,  sprowadzającego ich do funkcji wykonawców zamówień (na miarę osiąganych punktów). Drugim jest dotkliwe osłabienie społecznej tkanki humanistycznej, wyrażające się zarówno anemią studenckich kół naukowych (przez całe moje czynne życie naukowe były one krynicznie ożywcze), systemowym paraliżem aktywności społecznej doktorantów (zakleszczonych w punktozie), zamieraniem towarzystw  naukowych, czego wymownym przykładem jest to, że musieliśmy zamknąć działalność zasłużonego Towarzystwa Popierania i Krzewienia Nauk, bo nie było już sił do kontynuacji. Jak ważna dla owocności nauki  jest żywa tkanka społeczna niech nam powie przykład matematyczny: Kawiarnia Szkocka w międzywojennym Lwowie z jej legendarną Księgą Szkocką. Bezinteresowna inicjatywa poznawcza jest warunkiem niezbędnym prawdziwej twórczości, zrobiono już prawie wszystko, żeby ją unicestwić.

4. Co do koniecznych ocen jakościowych – prochu nie trzeba wymyślać, bo wymyślono go i wdrożono w uniwersytetach dziewiętnastowiecznych. Należy, w miarę potrzeby, go doskonalić. Tym prochem są procedury ocen  środowiskowych – doktorskie, habilitacyjne, profesorskie i wszystkie inne, aż do światowych, chociaż nie punktowych. One nie są niezawodne, ponieważ nic, co ludzkie nie jest niezawodne, ale lepszych nie ma i nie będzie. Mniemanie takie, że da się je zastąpić kwantyfikacjami finansowymi, jest wyrazem tępego ekonomizmu; deklaratywnie  przeciwne mu podporządkowanie nauki władzy politycznej, czyli jej polityzacja, oznacza ograniczenie autonomii nauki, jeśli nie jej likwidację. We wszystkich nowoczesnych przypadkach ograniczenia autonomii nauki, kończyło się to degradacją humanistyki, jeśli nie jej aksjologiczną likwidacją.

PS. To jest oczywiście lepiej zapisane niż zostało wypowiedziane, ale co do sensu zasadniczego – bez zmian.

 

 

Nowa staroć

Cancel culture – nowy termin, jeszcze nie ma polskiego odpowiednika (kultura wykluczenia? eliminacji?)

Co oznacza? – jeśli się potknąłeś w nowej wierze, albo, co gorsza, ją naruszyłeś, to cię wykluczą, anulują, skasują.

Dawniej to się nazywało inkwizycja, a przymiotnik “inkwizytorski”, ma do dziś pejoratywne znaczenie. 

« Previous PageNext Page »