Przegląd Filozoficzno-Literacki 2008, nr 4 (21)

Przegląd Filozoficzno-Literacki 2008, nr 4 (21) Numer specjalny: „Wyobraźnia antropologiczna”, wybór i opracowanie Justyna Kowalska-Leder. Tamże: Odpowiedź, 51-56; Autokomentarz naukowy, s. 159-164; List do Krzysztofa Pomiana, s. 169-172.

***

Przeczytałem dzienniki Anny Kowalskiej, a właściwie wybór z nich, bo natręctwo skrótów i opustek utrudnia pożyteczną lekturę. Pożytek ten sprowadza się do lekcji, która już zaczynałem przerabiać, choć zbyt słabo, dopiero  ta lektura ją wzmocniła: nie pisz dziennika, zwłaszcza przez duże „D”, żeby pisarza nie udawać i pisaniem się nie nadymać; nie pisz też bloga, przez najmniejsze nawet „b”, żeby się nie pospolitować przez umniejszanie. Jeśli ciągle jeszcze się uczysz, tak jak ja – rób zapiski, notatki, konspekty, szkice, takie lub inne „podpórki pamięci” bo ułatwiają one pracę i to wszystko. I w odpowiednim czasie, będąc jeszcze w pełni świadomości – zniszcz to sam, albo przynajmniej zakaż publikacji. Niech ma do tego dostęp tylko ten, kto naprawdę interesuje się twoim człowieczeństwem lub problemami, które cię zajmowały. Mania publikowania wszystkiego, co pozostało po zmarłych wielkich i małych jest szkodliwa i należałoby jej położyć kres.
Jeśli chcesz pisać „Dziennik” – musisz, po Gombrowiczu, który z tego pisarskiego pomocnika uczynił Formę zachłanną i samoistną, przebić go w autarkicznym poświęceniu swemu tworowi, który najpierw zje twoje myśli, a potem ciebie samego.  Będziesz musiał nieustannie go doskonalić, ćwiczyć wielokrotnie każde zdanie i nieustępliwie szlifować błyskotliwe formuły. Ale nie będziesz miał życia poza tym ćwiczeniem, dla swoich bliskich oraz innych ludzi, nawet dla samego siebie. Jeśli chciałbyś pisać „bloga” analogicznie, choć inaczej musisz się mu poświęcić – właściwym sensem tego automatu pisarskiego, wymarzonego przez nadrealistów, którzy jednak, może na nasze szczęście, go nie doczekali, jest „pisanie automatyczne”, czyli nieskończony i nieprzerwany monolog wewnętrzny, strumień świadomości przechodzący w strumień nieświadomości. Poza nim też nie znajdziesz życia i wessie on to, co z niego zostało, przetrawi i wydali, aż z niego i z ciebie nic nie zostanie.  Niedługo zresztą puszczą w ruch taki nowy medialny gadżet, który będzie samoczynnie utrwalał reakcje twoich zmysłów, więc wystarczy jeśli go sobie, tak ja czipa swemu psu, po prostu wszczepisz.
Anna Kowalska, jak wolno sądzić po tej lekturze, choć jest pisarką zapomnianą, była osobowością wybitną. Od czasu do czasu w jej dziennikach trafiają się prawdziwe błyski intelektualnej przenikliwości i artystycznej samowiedzy: „W niczym nie dałam próby mojego widzenia, esencji mojej przygody ziemskiej, spłaty jakiegoś długu zaciągniętego wobec Boga i dotrzymania umowy z samym sobą”. Gdyby stać ją było na taki „skok w wyłączność”, jakiego dokonał Gombrowicz, mogłaby dać równorzędny jego „Dziennikowi” pozytyw. Była jednak tak uwikłana w życie osobiste, pisarskie, publiczne, że stać ją było tylko na doraźne zapiski. Całe to życie, z kolei, było skupione w napiętym, dramatycznym nieomal codziennie, a nierozerwalnym właściwie, trwającym kilka dziesięcioleci związku z Marią Dąbrowską. Gdyby stać ją było na gorącą psychoanalityczną wiwisekcję lub chłodną epicką rodzajowość wtedy zostawiłaby po sobie zapis co najmniej równorzędny „Dziennikom” Marii Dąbrowskiej. Ale nie było jej stać ani na jedno ani na drugie, bo żyła swoim uczuciem i ciągle je dawała.
Mogę się jednak mylić, trzeba bowiem poznać całość jej dzienników, tekst integralny, bez żadnych skrótów i opustek. To jest właściwa legitymacja – pisarskiego przetrwania lub zapomnienia.

Kinderbal, „Przegląd Polityczny” nr 91/92, 2008, s. 116-119

„Polacy są żertwą (ten archaizm tu przystoi) złożoną na stosie ofiarnym, sankcja tej ofiary jest mityczna, a nie historyczna, przeto może ona podlegać afirmacji, nawet adoracji, ale nie dyskusji. Niepostrzeżenie jednak w tej poetyckiej mityzacji i sakralizacji, wznosząc Polaków na ołtarz ofiarny, wyzuwa się ich z odpowiedzialności – skoro się o nią nie pyta. Wyzucie z odpowiedzialności jest tożsame z odpodmiotowieniem, więc i swego rodzaju ubezwłasnowolnieniem: pozostają oni tylko przedmiotem losu. Los zresztą jest tym słowem, które natrętnie powraca w tej narracji, co zrozumiałe, bo losowi jesteśmy poddani. Historia natomiast z niej wycieka, bo ją odpowiedzialnie tworzymy. Intencją, która powoduje Rymkiewiczem i jego adherentami jest wzmocnienie, by tak rzec, historyczności Polaków, mają oni zostać wyposażeni w taką aksjologiczną esencję, jaka wszystkim innym nacjom jest niedostępna. Jak jednak wzmóc historyczność, kiedy odbiera się odpowiedzialność więc podmiotowość? – oto jest pytanie na które nie ma i nie może być  odpowiedzi, bo wskazuje ono sprzeczność nieusuwalną. Historyczność bez odpowiedzialności to nie jest podmiot, to jest przyrodnicza idioplazma. Czyli – nicość.”

Cały tekst, z którego pochodzi ten fragment: Andrzej Mencwel, Kinderbal, „Przegląd Polityczny” nr 91/92, 2008, s. 116-119.  (W druku niestety błąd – zamiast „odpodmiotowienie” jest „upodmiotowienie”. Żółtym zaznaczeniem prostuję).

***

Marcin Król wspomina, że w latach młodości pijał ze mną w „Spatifie”, a do „Twórczości” polecił go Konstanty Puzyna. Mija się z prawdą – nigdy nie byłem z nim w Spatifie, w którym w ogóle bywałem rzadko, bo nigdy nie przepadałem za artystycznym ówczesnym rezerwatem. Do „Twórczości” natomiast, gdzie debiutował, poleciłem go ja, a nie Ket, którego poznał przeze mnie. Jakie to ma znaczenie? Tylko takie, że jeśli człowiek zabiera się do autobiografii lub wspomnień, powinien pamiętać o lekcji Goethego: Dichtung und Wahrheit. Lepiej od razu uprzedzać czytelnika, że tę swoją prawdę się zmyśla, wówczas jest ona bardziej wiarygodna.

***

Zbigniew Herbert, powołując się zresztą na Alberta Einsteina, powiedział kiedyś, że każdy wybitny poeta, przez całe życie krąży wokół jednego, dwóch wielkich tematów swojej twórczości. Był świadomy podobieństwa, jakie zachodzi pomiędzy pracą myśliciela i dziełem artysty, bo źródłowo prace i dzieła te studiował, a zajmowały go postawy zasadnicze, nie zaś chwyty intelektualne czy wynalazki estetyczne. Był równie świadomy różnicy pomiędzy tworami myśliciela i poety – pierwsze winny być kon-strukcyjnie spójne i systematyczne, dzieła poety natomiast ewokowane i przejrzyste. Dlatego nie twierdził stanowczo, jak Bergson, że wypowiada jedną myśl, mówił oględnie, że krąży wokół  tematu. Zbigniew Herbert był poetą, eseistą, dramaturgiem, krytykiem sztuki. Czy we wszystkich tych dziedzinach swojej twórczości „krążył wokół jednego, dwóch tematów” trzeba dopiero dowieść, ich powinowactwa formalne widoczne są na pierw-szy rzut oka: utwór poetycki często jest dialogowo udramatyzowany ( np. Tren Fortynbrasa – jeden z najbardziej znanych i cytowanych), eseje często dotyczą wielkich twórców i dzieł sztuki (np. Piero della Francesca). Ich autor mistrzowsko trafiał słowem tajniki malarstwa: „Był malarzem ciszy i światła. Światło zostało w jego obrazach. Reszta jest milczeniem.” (Mistrz z Delft). Pokrewieństwo poezji i eseistyki nie jest może tak bezpośrednie, lecz, przy bliższym poznaniu, bardziej zasadnicze. Poezja Herberta długo krystalizowana, zarówno przez przymus, jak i przez wybór (niemożność i odmowa publikacji w latach stalinizmu), od pierwszego tomiku cechowała się skupioną refleksją, myślowym napięciem, filozoficzną kompetencją. Nazywano go „poetą myśli”, „poetą filozofem”, „poetą kultury”, a on sam pod żadną z tych kwalifikacji się nie podpisywał, ale ich też nie odrzucał. Były bowiem bliskie jego intencjom i spełnieniom.
Rozmyślał w poezji – to niewątpliwe, a przedmiotem tego rozmyślania czynił kulturę ludzką, zarówno w swej całości (np. U wrót doliny), jak i w różnych historycznych wcieleniach (np. O Troi). Więcej jeszcze, a raczej wyżej, w sensie poziomu poznawczego – rozmyślał o tym podmiocie rozmyślającym, jaki w poezji kreował i o jego humanistycznej jakości oraz powinnościach. Co miało w pełni zostać ujawnione, po wielu latach w poetyckim cyklu zatytułowanym Pan Cogito (1974). W tym więc sensie poezja Herberta była od początku eseistyczna, że nastawiona na rozmyślanie przedmiotowe oraz na podmiot rozmyślający. Dość szybko też została uzupełniona o eseistykę pisaną wprost i własnym nieodmiennie głosem (Barbarzyńca w ogrodzie, 1962, pierwsze eseje publikowane w „Twórczości” od 1959). Podmiot rozmyślający o przedmiocie i o sobie samym wobec tego przedmiotu – to może być pierwsze określenie tych tematów, wokół których twórczość Herberta krąży przez całe życie. Zarówno w poezji, jak i w eseistyce, stanowiących dwie główne orbity tego krążenia, wzajemnie ku sobie zwrócone. Read more