Teraz oni: straszni mieszczanie!

Ostatnia wiadomość z Pragi jest taka: jak nam zbudują stację metra przy Dworcu Wileńskim, to zlikwidują przejścia dla pieszych na głównym praskim skrzyżowaniu. Wierzącym we wszechmoc spisków i układów, systematyczna degradacja ulicy Targowej, starczy za przykład koronny. A jest to nie tylko jedyny bulwar Pragi, ale i całej Warszawy. Bulwar, jak mówi nam doświadczenie, a potwierdza encyklopedia, to “szeroka, zadrzewiona ulica miejska przeznaczona dla ruchu pieszego i kołowego”.  Targowa – jak znalazł. 

Najpierw wprawiono w stan śpiączki i amputowano Bazar Różyckiego, przez długie dekady powojenne, jedno z najbardziej żywotnych, malowniczych miejsc stolicy i kraju. Potem wybudowano Centrum Wileńska, które miało otoczenie podnieść, ale swoimi butikami, marketami i fast-foodami ogołociło Targową z targu – zarówno sklepowego, jak  barowego. Rozrasta się tu teraz osobliwa hybryda lumpeksów z  bankami, a na całej długości bulwaru nie ma ani jednej kafejki, w której można by przystanąć i popatrzeć na ludzi. Następnie ogłoszono, że na błoniach pod Stadionem, a jakże, Narodowym, żaden naród (czyli dzieci i młodzież, jak dawniej bywało) nie będzie sobie grać ani biegać, nie powstanie też na nich Narodowy (a jakże!) Ośrodek Sportu, lecz wybuduje się biurowce i centra handlowe. Tym sposobem Targowa nie tyle zostanie wzięta w dwa ognie, co wymierzy się jej cios  w  plecy, po którym już nigdy się nie podniesie.

A teraz zaplanowano likwidację przejść dla pieszych. I słusznie – bulwar w stołecznym mieście Warszawie, to nie jest ulica, po której piesi mają się przechadzać! Panowie jazda ją zakorkują.

I kto tym rządzi? Ani spisek, ani układ –  t e r a z   o n i:

“Od rana bełkot. Bełkocą, bredzą, że deszcz, że drogo, że to, że tamto./ Trochę pochodzą, trochę posiedzą./ I wszystko widmo. I wszystko fantom. (…)

A patrząc – widzą wszystko  o d d z i e l n i e: / Że dom… że Stasiek…że koń… że drzewo…/

Jak ciasto, biorą gazety w palce/ I żują, żują na papkę pulchną,/ Aż papierowym wzdęte zakalcem/ Wypchane głowy grubo im puchną./

 I znowu mówią, że Ford…że kino…/ Że Bóg… że Rosja…radio,sport, wojna…/ Warstwami rośnie brednia potworna/ I w dżungli zdarzeń widmami płyną.”  

(Fragmenty wiersza Juliana Tuwima, Mieszkańcy, z tomu Biblia cygańska,1933).

Jedyne wyjście

Mój przyjaciel Marian Pilot, prozaik samoswój i właściwie poetycki (w stosunku do słowa), lecz prozaiczny (w stosunku do rzeczy) swoją podróż do Ziemi Świętej publikuje w periodyku “Głos Kobyliński”. Ma ona tytuł Gap betlejemski, nazareński, jerozolimski, jerychoński (i mikstacki),  a wartuje (jakbyśmy powiedzieli naszą gwarą)  miejsca wyróżnionego w polskim przynajmniej kanonie tego gatunku. 

“Głos Kobyliński”, jest pismem społeczno-kulturalnym. Ukazuje się na dobrym papierze, w formacie “Przekroju” czy “Polityki”, gromadzi ogólnopolskich doborowych współpracowników, liczy 32 strony, a 36 wraz z kolorową wkładką geograficzno-kosmologiczną, barwnie ilustrującą tezę jednego z artykułów (Kobylin – mój pępek świata), kosztuje tylko złotówkę,  wszystko to za sprawą miejscowego wydawcy i redaktora, który nazywa się Michał Ciesielski.

Bardzo podnosi mnie na duchu to zjawisko i jego sprawca, intrygują natomiast postępki mojego przyjaciela, co utwór, który z wdzięcznością byłby przyjęty przez “Twórczość”, “Więź” lub “Przegląd Polityczny”, publikuje w periodyku godnym, lecz gminnym.

Marian jest, żeby użyć starodawnego nieco określenia, piewcą swoich stron rodzinnych, położonych w okolicach Ostrzeszowa, czyli na żyznym pograniczu Wielkopolski i Dolnego Śląska. Poświęcił też tym  stronom wydaną w 1988 roku książeczkę Matecznik, do której poszerzenia i ponownego wydania ciągle go namawiam, a te jego przywiązania i pisania zostały wreszcie docenione w mateczniku, gdyż w 2008 roku wyróżniono go tytułem honorowym “Przyjaciel Ziemi Ostrzeszowskiej”. 

Ale to nie same przywiązania, myślę, popychają go do chowania płodów swego pióra w ekskluzywnych, gminnych  periodykach, lecz inny jeszcze jakiś powód, równie mi bliski, lecz daleki od spełnienia. Otóż Marian już w 2002 roku ogłosił tom opowiadań Na odchodnym  i odchodzenie swoje uparcie ponawia. Co prawda dał się też złapać, w tak zwanym międzyczasie, na uczestnictwo w radzie nadzorczej telewizji, ale spłynęło to po nim, jak woda po gęsi. 

Swoje nowe prozatorskie utwory, coraz bardziej, jak wspomniałem, poetyckie, wydaje rzadko i to w agencji wydawniczej tak osobliwej, że na odwrocie strony tytułowej można przeczytać: Druk i oprawa na życzenie.

Podejrzewam więc, że Marian Pilot pisząc osobiście, osobiście też adresuje swoje utwory, co w tym świecie niepoliczalnych multiplikacji elektronicznych, jest wyjściem jedynym: jedyny samo-dzielny utwór w jednym samo-działowym egzemplarzu. Ideału tego Marian jeszcze nie osiągnął, ale przez godne miejsce gminne bardzo się do niego zbliżył. I tej woli odchodzenia naprawdę mu zazdroszczę. Gdyż mnie samego ciągle nie stać.

Czytać trzeba koniecznie, jeśli kto natrafi:

Marian Pilot, Cierpki, oboki, nice, bardzo małe opo… KUBA, Warszawa 2006.

Marian Pilot, Gody. Ilustracje Zuzanna Bakuniak, KUBA, Warszawa 2009.

Zuzia jest wnuczką Mariana i on dla niej pisze, a ona dla niego, jak widać, rysuje.   

               

Przypomnienie

Wczoraj, we środę 4 listopada, promocja nowego wydania Etosu lewicy (Krytyka Polityczna, 2009).

Gdzie? W Krakowie, w Willi Decjusza. Obawiałem się, że to najgorsze możliwe miejsce do przedstawiania tej książki, jej idei i bohaterów.

W Willi Decjusza – o “inteligentnym proletariacie”? W Krakowie – o warszawskich socjałach sprzed stulecia?

A jednak się udało i musieliśmy skracać dyskusję, aby zdążyć na pociąg powrotny… W znacznej mierze dzięki Bronisławowi Łagowskiemu, w formie wszelkiej – niezmiennie świetnej.

***

Bronek przypomniał mi, kiedy i jak się poznaliśmy. Otóż jesienią 1957 roku on, jako zaawansowany już student filozofii organizował odczyt Leszka Kołakowskiego w akademiku na Kickiego. To były moje pierwsze miesiące (jeśli nie tygodnie) w Warszawie, ale byłem na tym odczycie i, jak mówi Bronek, przystawiałem się do profesora z jakimiś uwagami.

Ja zapamiętałem odczyt  (był o niesłuszności teorii “sztucznych potrzeb”), a Bronek zapamiętał mnie. Dałbym głowę, że nie ośmieliłem się niczego powiedzieć, a już zupełnie nie wiem, co mógłbym powiedzieć.Musiałem nieźle palnąć, skoro tak dogłębnie to zapomniałem!

Ślad jednak  pozostał (czy zawsze jakiś zostaje?) i po przeszło półwieczu go odnalazłem!

Co z tą kulturą?

Wykład na inauguracji roku akademickiego 2009/20010 na Wydziale Wiedzy o Teatrze Akademii Teatralnej im. A. Zelwerowicza w Warszawie ( 3 listopada 2009).

Epitafium

Myślałem też dzisiaj o śmierci Marka Edelmana. Cokolwiek o Nim powiem, będzie to słowo za dużo, albo za mało. Jednak próbuję.

Był, podobnie jak Janusz Korczak, kimś więcej niż osobą – był figurą XX wieku. A przy tym dziedzicem i następcą Janusza Korczaka. Następstwo to i dziedzictwo są chronologiczne i aksjologiczne.

Korczak dojrzewa na przełomie XIX i XX wieku, Edelman dożywa przełomu wieków następnych. W ten sposób razem obejmują cały wiek XX. Gdy Korczak przygotowuje swoje dzieci do dumnego przemarszu, Edelman z towarzyszami szykują się do godnej walki. Korczak wie, że śmierć dzieci jest nieuchronna, Edelman jest świadom, że powstanie w getcie będzie hekatombą. W ten sposób obaj, prawie w połowie XX wieku, w jego nie metaforycznym jądrze ciemności, radykalnie sprzeciwiają się złu radykalnemu.

Korczak, lekarz i społecznik, całe życie przedtem zło badał u źródeł, w jego pierwiastkowej postaci i starał się mu zapobiec. Edelman potem, przez całe życie, robił poniekąd to samo, jako lekarz i społecznik.

Obaj byli Żydami i Polakami, Polakami i Żydami i z żadną cząstką tej swojej podwójnej tożsamości nie chcieli się rozstać. 

Zrozumie wiek XX ten, kto zdoła napisać ich biografie równoległe.

Miejsce lewicy

Model państwa opiekuńczego z ośmiogodzinnym dniem pracy, ubezpieczeniem zdrowotnym i płatnym urlopem został stworzony przez lewicę. Rządy prawicowe niekiedy tylko lepiej nim zarządzały – mówi Andrzej Mencwel w rozmowie  z Filipem Memchesem.

“Newsweek”, 1. XI. 2009.

Nareszcie!

Benedetto Bravo, Marek Węcowski, Ewa Wipszycka, Aleksander Wolicki, Historia starożytnych Greków, t. II. Okres klasyczny. Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 2009.

Tom pierwszy tego pomnikowego i podręcznego dzieła (B. Brawo, E. Wipszycka, Historia starożytnych Greków, t.I. Do końca wojen perskich) ukazał się w roku 1988, tom trzeci (B. Brawo, E. Wipszycka, Historia starożytnych Greków, t. III. Okres hellenistyczny) w roku 1992. Więc naczekaliśmy się, ale warto było! Gratulacje dla autorów i wydawcy!

« Previous Page