***

Skierniewice, dworzec kolejowy odkuty do kości, czyli czerwonej cegły, wygląda jak w czasach Wokulskiego, a zaraz za nim, po przeciwnej stronie torów, dziurawy łuk parowozowni i martwa rozeta prowadzących do niej zwrotnic.
Wiek XIX w Polsce się skończył.

***

W wieku XIX upłynęły moje lata chłopięce i młodzieńcze. Jakieś dwa, może trzy razy przed maturą i pójściem na studia jechałem samochodem osobowym. Z dworca w Jeleniej Górze jechało się tramwajem wąskotorowym, w Żarach czy w Kościanie – dorożką, na wsi wuj odwoził mnie wozem konnym. Odjeżdżające pociągi buchały kłębami pary, w dyżurce zawiadowcy terkotał telegraf, a jego lśniące, mosiężne młoteczki i zębatki podglądałem przez uchylone latem okno. To było wtedy moje okno na świat.
Żyliśmy w wieku XIX i kochaliśmy ten wiek. Kochaliśmy jego bohaterów historycznych, literackich i artystycznych: Napoleona, Bema, Garibaldiego, Kossutha, Hercena, Dąbrowskiego (Dąbrowski legł od kuli / padł Raul Rigoult pod ścianą, / na skrzyżowaniach ulic po stu rozstrzeliwano / … David Copperfield, Julian Sorel, Natan Bumppo, Lucjan de Rubempre, Fryderyk Moreau – to byli nasi współcześni. Pasteur, Edison, Koch – oddawali swe życie nauce, która miała nas zbawić. Baudelaire, Cézanne, Monet – poświęcali się sztuce, która nas miała wyzwolić. Wystarczyło wspomnieć jakieś imię, tytuł albo porzekadło i odzew był natychmiastowy: „Samuelu, Samuelu, a nie mówiłem!”
A teraz co? Jest doktorantką, z Francji, wyniosłą, jasnowłosą i błękitnooką, mówię do niej, niby w przejęzyczeniu:
– Wie pani, Nastazjo Filipowno…
A ona nic… Nawet powieka jej nie drgnie. W jej oczach błękit Śródziemnomorza. Wiek XIX skończył się nieodwołalnie.

***

Barbara Skarga jest drobna, krucha, strudzona. Strudzona wiekiem, pracami, życiem. Biret ją trochę podnosi, toga osłania, podczas jej doktoratu honorowego wznosi się nad nią królewskie godło Uniwersytetu Warszawskiego. Wszystko jest jak należy podczas tej uroczystości: oprawa, laudacja, publiczność, pośród której głowy mędrców. Owacja na stojąco trwa, a Gaude Mater Polonia wzrusza. Polska ma się z czego cieszyć.
Ale jest w tym coś więcej niż tylko radość z uczczenia osoby niezwykłej i uczonej wybitnej. Wielu z nas tu obecnych ma za sobą doświadczenia z komuną, nie tylko w  wymiarze teoretycznym, czasem i praktycznym. A ona ma za sobą 10 (słownie: dziesięć) lat sowieckiego więzienia, łagru, zesłania i przeszła przez to wszystko, jak i przez cały potem PRL, nietknięta. Jej sowieckie wspomnienia (Po wyzwoleniu)1 doprowadzone są do granicy ludzkiej wiarygodności, tam gdzie rozpoczyna się świętość. Do dziś nie rozumiem, jak to było możliwe – co takiego niosła w sobie, dawała z siebie ta krucha, drobna, mężna osoba?
Wydaje mi się natomiast, że rozumiem, dlaczego my jesteśmy tutaj i po co ona jest z nami. Żeby nas, mnie przynajmniej, chociaż trochę usprawiedliwić. Kochamy ją i szanujemy, darzymy estymą i uznaniem – to pewne. Ale w jej kręgu czujemy się trochę tak, jakbyśmy zawsze byli z nią. A naprawdę tak nie było.

Przypisy:

1 B. Skarga, Po wyzwoleniu, W drodze, II wyd. krajowe poprawione, Poznań 1990.

***

Specjalnie odwróciłem w tym ostatnim zdaniu utrwalone ostatnio porzekadło: „naprawdę tak”, a nie „tak naprawdę”. Politycy i komentatorzy polityczni popadli w natręctwo, nie mogą się od niego uwolnić.
Sami siebie podejrzewają, że kiedy mówią, to nie mówią naprawdę. Muszą więc zapewniać, że czasem im się to zdarza. Wtedy oznajmiają: „tak naprawdę”.
Do głowy im nie przychodzi, że dwa potwierdzenia dają wątpliwość, a nie pewność.

***

Sylwia Chutnik1 ma oko bystre, lecz słuch ją zawodzi. Widzi prawie wszystko – nieludzką skalę miasta i ludzkie w nim mateczniki, tętent bazaru i dygot meneli, kobiecość podniosłą i sponiewieraną. Czuje swoje postaci do szpiku kości, a Czarną Mańkę zna do dna jej duszy.
Ale jej prozie gęstej, twardej, ubitej, wolnej od gadulstwa, zdobnictwa i minoderii brakuje chwytu, ujęcia, wirnika narracji. Jej utworom potrzebne są opowiadaczki, pabitielki (jeśli tak brzmi rodzaj żeński od Hrabalowskiego pabitiela), a nie wzniesiony ponad nie narrator-komentator. Jakby napisano to jeszcze przed Ludźmi stamtąd, choć w ich pobliżu. Czarna Mańka powinna opowiedzieć siebie samą swoim słowem, tak aby słowo to dźwięczało niezawinionym tragizmem jej życia.
Ktoś Sylwię powinien namówić na skaz. Ja ją namawiam.

Przypisy:

1 S. Chutnik, Kieszonkowy atlas kobiet, Korporacja Ha’art, Kraków 2008.

***

Czasem jadę kilkaset kilometrów, aby stanąć nad grobem kogoś z moich zmarłych. Ale czuję wtedy tylko spełnienie powinności ziemskiej. Nie mam wiary w to, że unoszą się nade mną i że kiedykolwiek się spotkamy.
Nie wierzę zwłaszcza w „ciał zmartwychwstanie”.
Nie potrafię zdobyć się na taką wiarę. Nad grobem pytam siebie, co jeszcze zostało z tego ciała, które w nim pochowano? Życzę im jednak „wiecznego odpoczywania”.

***

W „sprawie Wałęsy” zakładam stanowisko proste: maksymalny spokój, żadnych przed-sądów, chronić całość tej historycznej osobowości. Ocenie nie może podlegać wolność badań, bo ona po prostu jest, mamy ją i mieć powinniśmy. Ocenie natomiast powinny podlegać rezultaty tych badań: bezwarunkowej i bezwzględnej. Ocenie powinni też podlegać inicjatorzy badań, nie tylko ich wykonawcy. Zwłaszcza wtedy, gdy instrumentalnie wybrali czas i miejsce akcji. Czemuż to tak się pospieszyli z latami siedemdziesiątymi, a tak są opieszali, jeśli idzie o osiemdziesiąte? Czy to dlatego, że wtedy wobec Wałęsy bezpieka niewątpliwie uprawiała prowokację?
W istocie będzie tu szło o integralne ujęcie całej osoby Lecha Wałęsy. Więc o integralne pojęcie osoby ludzkiej. O jej „sobość”, haecceitas, jak za Dunsem Szkotem pisze Barbara Skarga. Najwyższe zadanie wszelkiej możliwej humanistyki, która będzie chciała wystąpić jako nauka.

***

Strawestowałem Kanta w ostatnim zdaniu, zatem do niego przechodzę.
Jean-Baptiste Botul, Życie seksualne Kanta1, znakomity przekład Maryny Ochab, zakrawa na persyflaż, jak kreacja autora na heteronim. Cóż to bowiem za wiadomość z jego biografii, że w roku 1904 spotkał się z Baden-Powellem? Albo co znaczy taki zapis: „1938. Konferencja w Pittsburgu (Stany Zjednoczone): ‘Sztuka kłótni’. Spotyka Malraux i zostaje jego osobistym adiutantem. Bierze udział w wyzwoleniu Alzacji”. Spotkał Malraux w Pittsburgu, a potem jako jego adiutant wylądował w Normandii, skąd do Alzacji już tylko barani skok? I wszystko to w 1938? ‘Król Mustafa, Wielki Mistrz Krzyżaków…’”.
Równie wiarygodne wydają się wiadomości o kolonii Nueva Königsberg w Paragwaju, założonej przez uciekinierów z Królewca, w której Botul miał wygłaszać swoje wykłady, „w maju 1946 roku, zapewne od 10 do 15, na rok przed śmiercią”. Jakoś nie było słychać o gminie kantystów w międzywojennym Königsbergu, a jeśli istniała, to dlaczego uciekli oni dopiero przed Stalinem, a współżyli z Hitlerem? Gdyby tak było naprawdę, porządny kantysta powinien to wyjaśnić osobliwością doktryny Kanta, któremu bliżej miałoby być do biologicznego irracjonalizmu faszyzmu niż do socjologicznej inżynierii stalinizmu. Ale to nonsens – ani tak nie było, ani być nie mogło.
Zasługą Botula, kimkolwiek jest lub był, pozostaje to, że poważnie podchodzi do zagadnienia, które podnieca licealistów, nawet jeśli ich wiedza o filozofii sprowadza się do żałosnego przedwojennego dowcipu o „kancie i niczem”. Autor przy tym zna na wylot nie tylko życie Kanta, ale i dzieła królewieckiego mędrca, zarówno główne, jak i uboczne. Nie mogę z nim rywalizować w tej mierze, tym bardziej, że pracuje na oryginałach. Tylko raz się myli i to w przypisie – podczas „olśnienia w lasku Vincennes” Janowi Jakubowi Rousseau nie zjawiła się problematyka Rozprawy o pochodzeniu i podstawach nierówności między ludźmi, lecz Rozprawy o naukach i sztukach.
O to jednak mniejsza, bo w wywodach swoich autor jest świetny i podążam za nim z narastającym podziwem, mniej więcej do połowy jego eseju, pomysłowo złożonego w wykładów-pogawędek. W tej pierwszej połowie pozostaje on na poziomie interpretacji myśli Kanta i jej wewnętrznej spójności, a także spójności tej myśli z wzorem życia, jaki Kant obrał, wcielił i spełnił. „Wystrzegaj się złych snów!” – nakaz ten jego wzór życia wyraża najzwięźlej. Nie pamiętam go w oryginale, ale jestem pewien sposobu rozumienia – to nie jest nakaz werbalny, to jest nakaz moralny i znaczy tyle, że możesz się ich wystrzegać. Jeśli twoja wola moralna będzie należycie swobodna i skupiona, wówczas złych snów mieć nie będziesz!
Możesz bowiem nad nimi zapanować! „Wytęż wolę – ucięte ucho odrośnie”, jak pisał ongiś, z lekką ironią, Leszek Kołakowski.
Otóż w drugiej części swego eseju Botul opuszcza poziom, jaki sam sobie wyznaczył, i spada do naturalistycznej wygódki (Pot, ślina, sperma – to tytuł jednego z rozdziałków), i przypisuje Kantowi poglądy horrendalne: „Trzeba zachować swoje płyny. Trzeba się powściągać. Każda kropla naszych cennych humorów to część naszej siły życiowej. Wszelki wyciek jest stratą energii. Kantyzm to utopia ciała: żyć w obiegu zamkniętym, ograniczyć wymianę do minimum”2. I przechodzi miarę, gdy zrównuje Ding an sich z seksem. Jest jasne, że życie seksualne Kanta nie jest tematem łatwym ani małym. Nawet jeśli nie było go wcale, albo zwłaszcza wtedy, gdy nie było go wcale. Do zrozumienia tej nieobecności nie przybliża nas jednak rzekoma fizjologiczna antropologia Kanta. Przybliżyć nas może do niej tylko należyte wniknięcie w jego filozofię moralną. Ten mały fragment, w którym Kant przeciwstawia heteronomię woli moralnej jej autonomii3, jest właściwym przewodnikiem.
Otóż seks, jak wszystkie popędy naturalne, a właściwie wszelka ludzka przyrodniczość, położony jest po stronie heteronomii woli i dlatego musi być kiełznany i wykluczany. Kantowska wizja człowieka jest dramatyczna i kryje w sobie rozdarcie świętego Pawła: duch przeciw ciału, człowieczeństwo osiąga się lub ustanawia w nieustannym zmaganiu ze złowrogimi siłami natury. Dlatego prawdziwym osiągnięciem jest całkowite opanowanie przyrodniczych popędów: „Wystrzegaj się złych snów!”. „Jeżeli oko twoje…”.
„Ostateczna   formuła   kategorycznego   imperatywu   moralnego   wykłada   się   tak: postępuj tak, jak gdyby maksyma twojego postępowania przez wolę twą miała stać się ogólnym prawem przyrody”.
Jak ma się ona do bezwzględnego nakazu okiełznania i wykluczania? „Ogólnym prawem przyrody” musi być jej rozrost, więc mnożenie się gatunków, w tym człowieka, jeśli jest on gatunkiem przyrodniczym. Jak będzie ono możliwe, skoro nakażemy bezwzględne okiełznanie przyrodniczych instynktów i wykluczymy, tym samym, prokreację? Kant, który monumentalny gmach swego transcendentalizmu wznosił ponad przyrodą i przeciw niej, jednocześnie na niej opierał swą metafizykę moralności. Gdzieś tutaj jego osobiste i osobnicze przywary wchodziły w konflikt z tym, co winno być uniwersalne i powszechnie obowiązujące. Z tych dwóch różnobarwnych nici należałoby tkać esej o życiu seksualnym Kanta. Ale Botul, w którego piórze wyczuwam stylistykę Bataille’a, tej możliwości nie wyczuł i popadł w latrynalny naturalizm.

Przypisy:

1 Jean-Baptiste Botul, Życie seksualne Kanta, przeł. M. Ochab, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2002.

2 Ibidem, s. 55.

3 I. Kant, Autonomia woli jako najwyższa zasada moralności; Heteronomia woli jako źródło wszystkich pozornych zasad moralności, w: idem, Uzasadnienie metafizyki moralności, z oryginału niemieckiego przeł. M. Wartenberg, przekład przejrzał R. Ingarden, Warszawa 1971, s. 78-80.

***

Choć wiele nauczyłem się z książek Barbary Skargi o pozytywizmie filozoficznym, zwłaszcza wtedy, kiedy pracowałem nad Brzozowskim, spośród jej esejów najbardziej lubię ten o portrecie1. Bez zwodniczego kołowania stawia mnie autorka wprost przed podstawowym pytaniem współczesnej humanistyki, przywołując zresztą jego klasyczne, filozoficzne antecedencje (Platona, Dunsa Szkota, Leibniza): czy w tym ujęciu (niech będzie malarskie lub literackie) on to jest on? Wiemy, że każde ujęcie jest w nieunikniony sposób zapośredniczone, przez widzenie osobowe, reguły stylowe, wyznaczniki medialne (słowo i obraz mają swoją specyfikę znaczeniotwórczą), i dość sprawnie potrafimy te zapośredniczenia analizować. Można by powiedzieć, że wszystkie prawie szkoły nowoczesnej humanistyki specjalizowały się w takich analizach, wytwarzając i szlifując narzędzia rozbioru. Czy jednak analizując te zapośredniczenia, rozbieramy (w dawnych podręcznikach poetyki „rozbiór wiersza” był tożsamy z jego analizą) je same tylko, czy też docieramy do czegoś, co zapośredniczeniem, więc przesłoną, już nie jest? Czy interpretacja ludzkiej wypowiedzi zdejmuje z niej kolejne zwoje kostiumowe i dociera do „rdzenia osoby”, jej „podstawowego jądra”, „prawdziwej sobości”? Tradycyjnie możliwe są dwie odpowiedzi – pierwsza zakłada, że ów „rdzeń”, „jądro”, „sobość” istnieją po prostu, a poprzez akcydentalne zasłony są tylko zakryte. Tę odpowiedź Barbara Skarga przerabia na przykładzie koncepcji Romana Ingardena i ją oddala. Jakoż Ingarden rzeczywiście był skłonny sądzić, że „sobość” jest nam dana w każdym indywiduum i nie podlega też przemianom czasu. Kto jednak tę „stodołę stodolił”, warto byłoby za poetą Leśmianem zapytać autora Sporu o istnienie świata, a także uczynił ją trwałą, na przekór czasowi? Odpowiedzi substancjalnej („jądro” jest substancją) przeciwstawia się odpowiedź relatywistyczna, spopularyzowana zwłaszcza przez modernistyczny iluzjonizm (jak nazywał ten relatywizm Brzozowski): nie ma żadnego rdzenia ani jądra, jest tylko wiązka relacji, które są szczególną konstelacją owych zapośredniczeń: socjalnych, płciowych, medialnych, etnicznych, proksemicznych etc. Miłosz z Gombrowiczem starli się w sporze o ten relatywizm i to poeta był w nim po stronie substancjalistycznej (jego zdaniem „sroczość” istnieje realnie), a prozaik po stronie relatywistycznej (jego zdaniem cebula nie ma rdzenia). Barbara Skarga wszystkie te dylematy ma w małym palcu i przeprowadza mnie pewną ręką między różnymi wersjami naiwnego substancjalizmu i wyrafinowanego relatywizmu. Pozostańmy, powiada, przy tej nadziei, że docieramy w naszym rozumieniu do czegoś więcej niż migotliwa wiązka relacji, ponieważ człowiek nie jest głuchym kamieniem, lecz istotą ekspresyjną i wychyla się ku mnie swoim intencjonalnym wyrazem, a nie tylko skrywa w zapośredniczeniach. Dodam nawet, że z mediacjami tymi każdy z nas sam się boryka, a nie tylko biernie im podlega. Po to, aby osiągnąć wyraz, który uzna za autentyczny i który innemu takiemu wyrazowi przedstawi. Relacje międzyludzkie, z kolei, pełne są owych zapośredniczeń, więc relatywistyczne instrumenty rozbioru stosują się do nich z powodzeniem, tym bardziej, że nie są to tylko relacje poznawcze, jak chcieli filozofowie absolutyzujący swoje wyabstrahowane dylematy. Relacje międzyludzkie są pełne, więc zmysłowe, emocjonalne i intelektualne zarazem, są też „czasujące”, to znaczy dynamicznie zmienne. To żywy człowiek splata się w nich czynnie z żywym człowiekiem, nie zaś abstrakcyjny podmiot poznający przeciwstawia urzeczowionemu przedmiotowi poznania. Zasłużonym darzymy uznaniem portrety malarskie i literackie i trudzimy się ich interpretacją, ale największym dziełem ludzkiej sztuki pojmowania jest spotkanie twarzą w twarz i wypełniające to spotkanie wzajemne zrozumienie.

Przypisy:

1 B. Skarga, Ślad i obecność, PWN, Warszawa 2002, s. 55-73.

***

Kiedy tak czytam Barbarę Skargę, widzę, że wiek XIX skończył się naprawdę nie tylko w tym, co było w nim patetyczne, poetyckie i porywające, ale także w tym, co schematyczne, systemowe, statyczne. Czy jesteśmy bliżej nie tego, żeby „uchwycić” istotę człowieka, więc zamknąć ją w sztywnej formule, „naukowym poznaniu”, lecz tego, żeby się z nią porozumieć, w całej jej osobliwej złożoności?

Gdy dojeżdżam samochodem do Warszawy, moje pożegnania z wiekiem XIX okazują się urojeniem. Na Ziemi Lubuskiej jakieś gładkie i przestronne te szosy, skreślone w pejzażu łagodnymi łukami, które same wynoszą mój pojazd; w Wielkopolsce miasteczka uładzone, kwietne i przejrzyste, a na autostradzie mógłbym zapomnieć, że jestem w Polsce, gdyby nie absurdalny, wymyślony przez azjatycką biurokrację system opłat. Kiedy wjeżdżam na Mazowsze, moje stare auto zmienia się w wehikuł czasu, wjeżdżam bowiem w chronotop „kraju przywiślańskiego”: drogi pochodzą tu z epoki pojazdów konnych, a łatane są tak, jakby zdobiono je krowimi plackami, mieściny rozproszone i nieskładne, z widocznym ciągle piętnem carskich koszar: o ten tu domek, z obłymi ceglanymi gzymsami, wystający prawie na jezdnię, pamięta na pewno Apuchtina. To, co z kolei buduje się teraz, drwi z elementarnego poczucia proporcji i przypomina najbardziej podmoskiewski postmodernizm, jakby ciągle panował tu dyktat wschodniej centrali. Jeśli już wydarzy się jakiś przyzwoity fragment, jak obwodnica Sochaczewa, na pewno będzie spóźniony i przez to niewystarczający. Jakaś klątwa niezborności ciąży nad tą podwarszawską krainą i gdzie nie spojrzeć, widać jej skutki: Błonie, Nowy Dwór, Legionowo, Wołomin, Karczew, Rembertów, Raszyn. Warszawski pierścień niedorobienia – odwieczny nasz, rozbiorowy, kaleki, peryferyjny wiek XIX. Od półwiecza rozpanoszony również w centrum stolicy.

(Szkic opublikowany jako Majowe zapiski w: „Przegląd Filozoficzno-Literacki”, 2008, nr2-3, s. 73-80, numer dedykowany Profesor Barbarze Skardze).

Next Page »