Memento

Szpetnej miłości rodaków nie szukaj,

bo za nią idzie żelazo i stryczek,

kiedy ktoś zhańbi dziecko cnych biedaków.

(Eurypides, Erechteus, fragmenty, przełożył Jerzy Łanowski)

Bezradność

Wszyscy teraz mówią “ewidentnie” zamiast “oczywiście”, a ja staram się pojąć, jaki przymus tu działa? Jakieś trzydzieści lat temu wyjaśniałem swoim seminarzystom, że “ewidentne” jest to, co intelektualne, “oczywiste” natomiast to, co zmysłowe (“naoczne”). Wychodzi na to, że jestem ostatnim z tych, którzy rozróżnienie to, będące pokłosiem kultury językowej filozoficznej szkoły lwowsko-warszawskiej, respektują.

Ale jaka siła działa w tym powszechnym podmienianiu? Żadnego sensu semantycznego w tym nie ma, przeto czynnik jest “pozamerytoryczny”. Więc jaki? Psychospołeczny – wypowiadając słowo o wydźwięku łacińskim, wydają się sami sobie bardziej intelektualni oraz uniwersalni.

Przytłaczająca większość tych gadających, łaciny nigdy nie słyszała na własne uszy i nie domyśla się nawet, że podlega kulturowym przymusom. Wobec których jesteśmy bezradni.

 

PS

Te dziewczyny ze Szmuglerów nie były jakimiś zawodowymi prostytutkami, tylko utrzymywały się przy życiu, tak jak mogły, bo innych środków nie było.  A kiedy dołączyły do szmuglerów, to okazały się zaradne, zgrane, niezawodne i serdeczne. To jak je nazwać po polsku? Starałem się nie najgorzej – ladacznice, nierządnice – ale to właściwie im uwłacza.

Nie ma w polszczyźnie dobrego słowa na takie dobre dziewczyny.

Literacka zdobycz

Ojzer Warszawski, Szmuglerzy. Powieść w trzech częściach z rysunkami Józefa Seidenbeutla. Przełożyły z jidysz Monika Adamczyk-Garbowska i Magdalena Ruta. Stowarzyszenie nad Bzura. Wydawnictwo Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej. Sochaczew-Lublin 2018.

Dostałem tę książkę od mego powinowatego i przyjaciela Jurka Jeznacha, który jest rodowitym sochaczewianinem (obecnie podobnym emerytem jak ja, z SGGW) i przeczytałem od ręki, już jakiś czas temu, tylko ten wpis mi się spóźnił, dlatego, że wcale nie jest łatwy.

Ojzer Warszawski urodził się w Sochaczewie w roku 1898, powieść tę napisał podczas pierwszej wojny światowej, a wydał w roku 1920, z pewnym powodzeniem. Już w 1922 roku wyjechał jednak do Paryża i tam został malarzem i krytykiem sztuki. Podczas drugiej wojny ukrywał się we Francji, potem we Włoszech, gestapo aresztowało go w Rzymie, przed samym wyzwoleniem miasta i zesłało do Auschwitz, w którym zginął w 1944. Życiorysu nie streszczam, odsyłam do przedmowy Szmuglerów oraz do Wikipedii, zwłaszcza francuskiej.

Szmuglerzy nie są utworem porywającym, ale niezmiernie charakterystycznym i powinny istnieć w kulturze polskiej, chociaż nie należą do literatury polskiej, pozostając wybitnym przykładem żydowskiego naturalizmu. Dzieją się jednak w Sochaczewie i w Warszawie, podczas okupacji niemieckiej, zatem po roku 1915 a bohaterowie, którymi są głównie małomiasteczkowi wozacy oraz warszawskie ladacznice zajmują się szmuglem, nie kontynentalnym, lecz lokalnym – z okolicznych wsi do głodującej metropolii i to nie żadnych frykasów, lecz zbóż, ziemniaków i wyjątkowo jakiejś rąbanki. Nie znam, niestety, drugorzędnej prozy polskiej tamtego czasu, ale przegląd podręcznych opracowań zdaje się potwierdzać  moje mniemanie o Szmuglerach. W języku polskim nie napisano tak szczegółowego i wiarygodnego świadectwa życia codziennego podczas tamtej okupacji niemieckiej i pod tym przynajmniej względem Ojzer Warszawski jest pisarzem niezastąpionym. Wiemy, że Warszawa wtedy głodowała, mamy o tym drobne wzmianki w dziennikach Nałkowskiej i Dąbrowskiej, ale tylko Szmuglerzy dają rozwinięty, nieomal panoramiczny obraz ówczesnych nocy i dni. Również symbiotyczna współpraca żydowskich woźniców i polskich nierządnic w uprawianiu życiodajnego przemytu, powinna być pamiętana, jako świadectwo czasów nieomal przedpotopowych.

Świetne rysunki Seidenbeutela są ilustracjami epizodów tekstu, przekład czytam płynnie, a Stowarzyszeniu nad Bzurą winszuję tej zdobyczy.

 

 

Z atencją licealisty

Zmarł Stefan Bratkowski.

Tylko sześć lat starszy ode mnie, był jedną z legend polskiego Października, gdy ja żarskim licealistą. Wstąpiłem wtedy do Rewolucyjnego Związku Młodzieży, który On zakładał. Około roku 1960, gdy Go poznałem, inicjował przekształcanie studenckiego tygodnika “Od nowa” w magazyn ilustrowany “itd”. Czyli tradycyjnego polskiego tygodnika społeczno-kulturalnego (“studentów i młodej inteligencji”, jak “Po prostu”, którego “Od nowa” była następcą) w amerykano podobny “illustrated magazine”. Brałem udział w tej akcji i słuchałem Stefana jak wyroczni.  Można powiedzieć, że przewidział on i wyprzedzał te przemiany prasy drukowanej, jakie nastąpiły u nas dopiero na przełomie wieków, a których efektem jest cały repertuar lśniących, kolorowych magazynów na półkach empików. Wtedy wyszło, jak wyszło – “itd”, choć ze świetnymi zdjęciami Sławka Biegańskiego, było szarawe, bo inne w tamtych warunkach być nie mogło. Spełniło jednak swoją rolę, zdobyło studenckich czytelników, a wyrósł z niego później Aleksander Kwaśniewski.

Co do mnie natomiast – pracowałem tam z początku, ale zrozumiałem, że dziennikarstwo nie jest marzeniem mojego życia i odszedłem z pisma do pracy naukowej, zamieniając redakcję na doktoranturę. Zawsze jednak pisywałem do gazet, a do Stefana, niezrównanie koleżeńskiego, odnosiłem się z niezmienną atencją licealisty. I tak też Go żegnam. 

Ostatnie zdjęcie Dżosi

Dżosia

31 marca 2021, fot. Jan Mencwel, czyli Jaś.

Hańba

Moja wnuczka Zosia, z ramienia odpowiedniej fundacji, opiekuje się dwojgiem dzieci uchodźców (rodzice: Azjatka i Afrykanin). Uczy ich języka i stara się oswoić z Polską i Polakami. Jest to nadzwyczaj trudne, prawie niemożliwe, bo chociaż są oni już sporo lat w Polsce, to odrzucają nas i język. Dlaczego? Przecież chodzili już do szkoły i spędzali czas z miejscowymi dziećmi. Właśnie dlatego! Na takie bowiem natrafili drwiny, wstręty i wrogość, że poczuli się boleśnie odrzuceni. I odrzuceniem odpowiedzieli na odrzucenie.

Ci którzy tę wrogość podsycali będą się smażyć w piekle, bo dla nich ono istnieje. Czym innym jest bowiem odpowiednia regulacja napływu uchodźców i przygotowanie należytych warunków bytu oraz adaptacji do rodzimego otoczenia, a czym innym podniecanie ciemnych instynktów i wzniecanie nienawiści. A to nie uliczna żulia tę nienawiść wzniecała, lecz przedstawiciele władz, otwarcie strasząc chorobami i pasożytami.

A kto by zgorszył  jednego z tych maluczkich, wierzących we mnie, takiemu lepiej by było, aby mu uwiązano kamień młyński u szyi jego i wrzucono w morze. (Marek, 9, 42)

Zgorszyli i to niejednego. Nie pociesza mnie to, że pójdą do piekła, martwi mnie hańba, jaką nas okryli. Będzie trwać przez pokolenia.

***

Wyobrażam sobie, że nasza ziemia drży podskórnie, ponieważ wszystkie pogrzebione w niej istoty, także spopielone, zostały w podziemiu zachowane i czekają na nowe wcielenia.  

Odchodzenie

Dżosia odchodzi. Nasza ukochana suczka słabnie z dnia na dzień, a my staramy się jej towarzyszyć i ją wspierać, co jest bardzo trudne. Niszczy ją wewnętrznie, rozpoznany lekarsko, nowotwór kości w prawych łapach. Nie ma na to lekarstwa, tylko mocny, “ludzki” środek przeciwbólowy. Na razie działa.

Dżosia “walczy”, jak walczą ludzie w takich sytuacjach – huśtawka postanowień, odruchów, nastrojów. Całą dobę nie je i słabnie w oczach, a następnego dnia łapczywie pochłania posiłki i domaga się deseru. Apatycznie i prawie bezprzytomnie przesypia kilkanaście godzin, nagle wstaje, żąda spaceru i kuśtykając przegląda różne bliskie kąty. Jest czysta, bo gdy wydaje się, że już nie wstanie, a długo się nie załatwiała, to się podnosi, wskazuje wyjście i znajduje właściwe miejsca dla swoich potrzeb. Ma bardzo silną wolę, bo musi przy tym przysiadać na tylnych, prawie niewładnych łapach (na schodkach pupę się jej podnosi), a wczoraj ze wszystkim sobie poradziła. 

Była najbardziej autarkicznym z naszych, pochodzących ze schroniska, psów i oddalała się kiedy chciała i gdzie ją poniosło, nie zważając na żadne apele ani kary. Rekord ustanowiła pewnego lata na wsi – nie było jej ponad dwie godziny, a uciekła z kolczatką na szyi. Wróciła bez niej, cała i zdrowa. To cud, że przeżyła z nami kilkanaście lat.

Była też najbardziej czułym z naszych psów. Lubiła leżeć przy mnie lub Ani przytulona ciałem, ile się dało. Kiedy się koło niej przechodziło dawała znak głową lub łapą, że czeka na karesy. Wczoraj jeszcze mnie tak zaczepiła i wykonała swój czuły gest, zaplatając swoją łapkę przez moje przedramię.

Wczoraj też chciała zostać na noc, mimo zimna, na naszym małym trawniku. Oboje pomyśleliśmy, niezależnie od siebie, że szuka sobie miejsca zgonu.

Ale udało się ją wprowadzić do domu, przespała noc dość spokojnie i zjadła śniadanie. 

PS. Dżosia odeszła przedwczoraj, spokojnie i już bez cierpień, przy Ani oddała ostatni oddech. Wczoraj pochowaliśmy ją na wsi, obok jej poprzedników.

 

***

Nie mogę sobie uprzytomnić Boga osobowego w postaci wszechmocnego brodacza znanego z kościelnych malowideł.

Raczej symboliczne Oko Opatrzności – jako dezyderat wiary, której nie doświadczam.

Czym więc jest dla mnie męka historycznej osoby Chrystusa?

Figurą wszystkich mąk ludzkich, poprzedzających jego żywot i następujących po nim.

A co z tymi mękami ludzkimi, których dokonywano w Jego imię?

Sprzeczność nieusuwalna, tożsama z naszą historią.